Drzewo morwy - Deveraux Jude , Książki - romanse, różne(4)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JUDE DEVERAUX
DRZEWO MORWY
1
Byłam mu potrzebna.
Gdy ktoś - zwykle dziennikarze - po raz n-ty zadawał mi
pytanie, jak mogę wytrzymać z mężczyzną pokroju Jimmie-
go, zazwyczaj uśmiechałam się tylko i zbywałam pytanie
milczeniem. Zdążyłam się już przyzwyczaić do zniekształca
nia moich wypowiedzi i wolałam trzymać język za zębami.
Tylko raz popełniłam błąd, mówiąc prawdę młodej reporter
ce, ale wyglądała na osobę wielce sympatyczną i tak sprag
nioną wiedzy, że przez chwilę przestałam się pilnować. Wy
starczająco długo, aby wymknęły mi się trzy słowa: „Jestem
mu potrzebna". O te trzy słowa za dużo!
Kto mógł przewidzieć, że chwilka niekontrolowanej szcze
rości narobi mi tyle kłopotów? Dziewczyna ta - trudno by ją
wtedy nazwać dojrzałą kobietą - wykorzystała moje niewinne
zdanko do rozpętania skandalu o zasięgu międzynarodowym.
Rzeczywiście była spragniona - ale nie wiedzy, lecz sensa
cji. Potrzebowała pikantnej historyjki, więc ją sfabrykowała,
choć nie miała ku temu żadnych podstaw.
Muszę przyznać, że potrafiła zbierać materiały. Przez te
dwa tygodnie, które dzieliły wywiad ze mną od jego opubli
kowania, chyba w ogóle nie spała. Przeprowadziła niezliczo
ne konsultacje z psychiatrami, guru od pracy nad sobą i du
chownymi. Prosiła o rozmowę nie tylko wojujące feminist
ki, ale każdą kobietę na świeczniku, która kiedykolwiek po-
5
zwoliła sobie na kilka krytycznych słów pod adresem męż
czyzn. Oczywiście wszystkie te wypowiedzi zacytowała
w swoim artykule.
Opisała tam Jimmiego i mnie jako przykład patologicznej
rodziny, w której on przy ludziach zgrywał męskiego szowi
nistę i domowego tyrana, podczas gdy we własnych czterech
ścianach jest naprawdę bezradny jak dziecko. Mnie nato
miast sportretowała jako skrzyżowanie herod-baby i nado-
piekuńczej mamuśki.
Po ukazaniu się artykułu, który wzbudził ogólną sensację,
wstydziłam się pokazać ludziom na oczy. Najchętniej skryła
bym się w mysiej norze łub w którejś z najbardziej odizolo
wanych od świata spośród dwunastu rezydencji Jimmiego.
Odmiennie niż ja on nie bał się nikogo i niczego - pewnie
dzięki temu tak się w życiu dorobił. Śmiało wystawiał się na
najbardziej kłopotliwe pytania, otwarte kpiny czy nachalne
rady pseudoterapeutów, których zdaniem powinniśmy żyć
bardziej na widoku.
Jimmie zamiast odpowiedzi otaczał mnie ramieniem, roz
brajająco się przy tym uśmiechał do kamery, a niedyskretne
pytania kwitował śmiechem bądź żartem.
- Czy to prawda, panie Manville, że w domu żona kręci
panem, jak chce? - podpytywał dziennikarz, uśmiechając się
głupawo. Jimmie był przecież atletycznie zbudowanym
mężczyzną wzrostu 185 cm, a ja miałam wszystkiego metr
pięćdziesiąt pięć, zaokrąglone kształty i nie wyglądałam na
osobę zdolną do kręcenia kimkolwiek.
- Oczywiście. Ona o wszystkim decyduje, ja jestem tylko
figurantem! - kpiłw żywe oczy Jimmie, szczerząc od ucha
do ucha garnitur imponujących zębów. Trzeba go było do
brze znać, aby dostrzec przy tym charakterystyczny chłód
w jego spojrzeniu. Jimmie bowiem nie znosił krytyki swego
postępowania i wprawdzie głośno deklarował: „Bez niej ni
czego bym nie zdziałał!", mało kto potrafił się jednak domy
ślić, czy on żartuje, czy mówi serio.
Po jakichś trzech tygodniach spotkałam przypadkiem ka-
6
merzystę, który towarzyszył wtedy reporterowi przeprowa
dzającemu tamten wywiad. Zdążyłam go nawet polubić, bo
nie przesyłał do swojej redakcji zdjęć ukazujących mój po
dwójny podbródek pod najbardziej niekorzystnym kątem.
- Co porabia ten pański kolega, który tak interesował się
naszym małżeństwem? - zagadnęłam.
- Już u nas nie pracuje - odpowiedział fotografik, zakła
dając nowe baterie do aparatu.
- Słucham? - Nie od razu dotarł do mnie sens jego słów.
- Został zwolniony - powtórzył, nie patrząc mi w oczy.
Kiedy w końcu podniósł wzrok znad aparatu - nie spojrzał
na mnie, tylko na Jimmiego. Był na tyle rozsądny, żeby nie
mówić już nic więcej, a i ja o nic więcej nie pytałam. Mieli
śmy z Jimmiem niepisaną umowę, że mam się nie wtrącać
do jego spraw.
- Zupełnie jakbyś była żoną bossa mafii - podsumowała
mnie mniej więcej rok po naszym ślubie moja siostra.
- Jak to, przecież Jimmie nikogo nie morduje! - zaprote
stowałam z oburzeniem. Jeszcze tego samego wieczoru po
wtórzyłam Jimmiemu swoją rozmowę z siostrą i w jego
oczach dostrzegłam błysk, którego złowróżbnej wymowy
wtenczas jeszcze nie znałam.
Ledwo minął miesiąc, a już mojemu szwagrowi zapropo
nowano podjęcie pracy na szczególnie korzystnych warun
kach. Oprócz poborów - dwukrotnie wyższych od dotych
czasowych - miało mu przysługiwać na,koszt pracodawcy
mieszkanie z samochodami dla wszystkich członków rodzi
ny i służbą, w tym trzema pokojówkami i nianią do dziecka.
Jasne, że nie mógł odmówić przyjęcia takiej posady. Tyle że
łączyło się to z wyjazdem do Maroka!
Gdy Jimmie zginął w katastrofie lotniczej, a ja w wieku
trzydziestu dwóch lat zostałam wdową, wszystkie media
uporczywie wałkowały jeden temat -Jimmie zostawił mnie
bez grosza przy duszy. Rzeczywiście, nie zapisał mi w testa-
7
mencie swoich ciężkich miliardów dolarów. Nie orientowa
łam się nawet, ile ich miał - równie dobrze mogło to być
dwa, jak i dwadzieścia. W każdym razie nie powąchałam
z nich ani złamanego centa.
- Czy dziś zbankrutowaliśmy, czy zgarnęliśmy gruby
szmal? - pytałam nieraz, gdyż kursy jego akcji na giełdzie
zmieniały się z dnia na dzień, w zależności od tego, czego
Jimmie akurat próbował.
- Dziś leżymy na obydwu łopatkach - potrafił odpowia
dać z takim samym śmiechem, z jakim obwieszczał przyspo
rzenie kolejnych milionów do swojej fortuny. Nikt z otocze
nia Jimmiego nie rozumiał, że pieniądze nic dla niego nie
znaczą. Stanowiły najwyżej produkt uboczny gry na giełdzie.
- To coś takiego jak obierzyny z jabłek, z których akurat
usmażyłaś dżem - tłumaczył mi. - Tyle że świat przykłada.
większą wagę do obierzyn aniżeli do dżemu.
- No, to biedny jest ten świat - podsumowałam, co Jim
mie skwitował tubalnym śmiechem, po czym zaniósł mnie
do sypialni, gdzie spędziliśmy upojne chwile.
Według mnie Jimmie musiał przewidywać, że nie dożyje
późnej starości.
- Muszę zrobić jak najszybciej wszystko, co tylko mogę -
mawiał nieraz. - I ty ze mną, Piegusku, prawda?
- Oczywiście. Zawsze będę z tobą - odpowiadałam cał
kiem poważnie. Okazało się jednak, że nie miałam szansy
towarzyszyć mu aż po grób. Zostałam sama, co zresztą prze
widział.
- Już ja o ciebie zadbam, Piegusku - powtarzał mi ciągle.
Nazywał mnie tak, odkąd się poznaliśmy, ponieważ miałam
piegi na nosie, a zwracał się do mnie tym czułym przydom
kiem szczególnie wtedy, gdy rozmawialiśmy o poważnych
sprawach.
Nie przykładałam specjalnej wagi do tych słów, gdyż Jim
mie dbał o mnie stale. Dawał mi wszystko, o czym zamarzy
łam, nim jeszcze zdałam sobie sprawę, że o tym właśnie ma
rzę. Zwykle mawiał przy tym, że zna mnie lepiej niż ja sama.
8
[ Pobierz całość w formacie PDF ]