Dobraczynski Przyszedlem rozlaczyc, EBooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan DobraczyńskiPrzyszedłemrozłšczyć"...Przyszedłem rozłšczyć syna z ojcem,@ córkę z matkš, a synowš z jej teciowš"Mt 10, 35JoasipCzęć pierwsza:Południe1Powoli wspinała się na zamkowš wieżę. W czworokštnej studni panował mrok, zaledwie rozpraszany przez migotliwe wiatło palšcych się na kondygnacjach pochodni. Kamienne schody nie miały poręczy, wisiały jak zapadajšca się spiralnie głębia. Szła przy samej cianie, trzymajšc przed sobš rękę, którš dotykała muru. Czasami jej palce natrafiały na wykusz. Na chwilę zatrzymywała się przy nim, poddajšc twarz cišgnšcemu podmuchowi.Niepokój, z którym obudziła się dzisiaj z rana i który dokuczał jej w cišgu całego dnia, kazał jej wędrować w górę. Walczyła z nim, jak się walczy z nadchodzšcš chorobš. W szpitalu wydawało się, że o nim zapomni. Na próżno.Dzisiejszego dnia zastała tam większš niż zwykle gromadę przybyłych ludzi. Może przepędziły ich lejšce od paru dni zimne deszcze, a może przegnał strach przed nadcišgajšcym znowu głodem? Po dwóch latach nieurodzajów i ten rok, choć nieco lepszy od poprzednich, nie obiecywał jeszcze chleba dla wszystkich. Zebrany tłum zaskoczył jš jednak. Ostatnimi czasy prawie nikt nowy nie zaglšdał do szpitala. Już zaczęła sšdzić, że złe czasy minęły. Tymczasem dzi nadcišgnęła olbrzymia ciżba: wychudłe kobiety ze zmizerowanymi dziećmi, starcy wlokšcy się ostatkiem sił, chorzy trawieni goršczkš i zżerani wrzodami.Jak zawsze, sama brała udział w przygotowaniu posiłku i sama dokonywała rozdziału. Stojšc nad wielkim garem rozlewała zupę, za dziewczęta roznosiły dymišce miski między siedzšcymi kręgiem ludmi. W cieple parowały namoknięte łachmany, ciężki smród napełnił przestronnš izbę. Znosiła ten zaduch z trudem; dzi nawet może gorzej niż zwykle. Czasami podnosiła głowę, by spojrzeć na ziemiste twarze czekajšcych na jedzenie ludzi. Błyszczšce spojrzenia szły za dziewczętami, które roznosiły miski; ręce wycišgały się niby szpony. Izba pełna była szybkich, jakby zdyszanych oddechów. Czasami wytrysnšł gniewny okrzyk, gdy dwie obce dłonie spotkały się jednoczenie na misce. Potem słychać było łapczywe siorbanie.Potężny gar, w którym przyniesiono zupę, wydawał się zbyt mały.Jeszcze nie obdzielono połowy, gdy Izentruda pochyliła się nad Elzš i szepnęła ostrzegawczo: "Nie starczy dla wszystkich..." Księżna drgnęła niespokojnie. Szybkim spojrzeniem ogarnęła tych, którzy jeszcze nie otrzymali. Co zrobię - przebiegło jej przez głowę - jeżeli zabraknie?Żywnoć, którš kasztelan Dietrich polecał ekonomowi zamkowemu wydzielać dla szpitala, przeznaczona była głównie dla tych, którzy w nim stale przebywali. O dodatku dla nieoczekiwanych goci nie mogła nawet marzyć. Gdy zwróciła się o to kiedy do kasztelana, odpowiedział chłodno: "Wszak wiecie, wasza miłoć, że w kraju panuje głód. Nawet dla zamku nie mamy dosyć. Nie zdołamy nakarmić żebraków z całej Rzeszy. Dostojny ksišżę odjeżdżajšc powiedział mi wyranie, ile mam dawać. Jego rozkaz będzie wykonany. Lecz co ponadto, wasza miłoć daruje..."Nawet gdyby próbowała rozkazywać, nie usłuchałby jej. Na zamku przebywała księżna Zofia. Gdy przyszła wieć, że nieobecnoć księcia potrwa dłużej, przeniosła się z klasztoru do Wartburga. "Pobędę tutaj, córko - owiadczyła Elzie - do powrotu Ludwika. Papież udzielił mi zezwolenia, abym zawsze, gdy przyjdzie tego potrzeba, zajmowała się strzeżeniem dóbr moich synów. Mogłyby ulec roztrwonieniu w czasie tak długiej nieobecnoci." Powrót wiekry pozbawił Elzę do reszty znaczenia na zamku. Powróciła do tego, czym była przed lubem. We wszystkich sprawach kasztelan odwoływał się do Zofii i to ona, codziennie, wyprostowana, wsparta na kosturze, otoczona towarzyszšcymi jej siostrami, dwórkami i pachołkami obchodziła spichrze, stajnie, obory i chlewy.Gdybym chociaż mogła sięgnšć do swoich zapasów! Lecz komórka od paru dni stała próżna. Z Gudš i Izentrudš musiały się od wczoraj zadowolić suchym kawałkiem chleba. Gdyby jedzenia zabrakło, nie miałaby czym zaspokoić głodu szukajšcych u niej ratunku ludzi. Była uboga jak oni.Pochyliła się nad garnkiem. Nalewajšc do podsuwanych misek, zaczęła się modlić prędko i goršczkowo: "O, Maryjo, przecież nie mogš zostać głodni... Spraw, żeby starczyło..." Nie podnoszšc wzroku, cały czas nalewała. Nagle chochla zaskrobała o dno. Skinęła, a stojšcy obok pachołek podparł gar ramieniem. Sięgnęła głęboko, wylała wszystko, co pozostało. Dopiero teraz wyprostowała omdlały od długiego schylania kark. Ale nie znalazła przed sobš żadnej miski. Popatrzyła w kršg: wszyscy jedli. Łapczywe cmokanie słychać było zewszšd. Zupa na trzymanej w górze chochli pachniała zachęcajšco. Z jakš ochotš zjadłaby jš sama. Ale wdzięcznoć, że została wysłuchana, dodała jej sił. Zlała zupę z powrotem do naczynia i dała znak pachołkom, by wynieli gar do kuchni. Jedynymi głodnymi w izbie pozostały ona i jej dwie towarzyszki.Po nakarmieniu zajmowała się jeszcze długo przybyłymi. Tych, którzy mieli pozostać w szpitalu, trzeba było wykšpać, ubrać w czystš odzież, ułożyć na posłaniu. Pozostałych trzeba było opatrzyć, dać lekarstwa, czasami wspomóc odzieżš lub groszem, a najważniejsze: trzeba było każdego wysłuchać. Kolejno szła od człowieka do człowieka, cierpliwie słuchała skarg i lamentów. W izbie zaduch był coraz przykrzejszy, woń zupy splatała się z odorem nędzy. Elzę rozbolała głowa, męczyły jš mdłoci. Kilka razy musiała wychodzić na podwórze, by nabrać sił. Ale zaczerpnšwszy powietrza, wracała z powrotem.Wreszcie wszystko zostało zrobione. Elza wezwała ludzi, by uklękli, i zmówiła wraz z nimi modlitwę. Teraz już mogła wracać.Kiedy wyszła przed budynek szpitalny, było jeszcze wczenie, ale już szaro, jakby dzień był zdławiony podmuchami fioletowoczarnych chmur. Porywisty wiatr rozdmuchiwał kałuże i pokrywał je drgajšcš łuskš. Niósł od nasiškłych wodš lasów woń gnijšcego igliwia. Pachołcy podprowadzili osły. Elza jednak odprawiła ich. Zapragnęła ić pieszo. Chciała odnaleć lekki krok, jakim wraca dziecko podawszy jałmużnę.- Chodcie! - wołała na dwórki. - Guda! Truda! Pójdziemy piechotš. Nie bójcie się wiatru!Wiatr nadleciał i poczšł szarpać ich płaszczami i spódnicami, zdzierać chustki z głów. Przyciskajšc odzież rękami, aby się nie rozwiewała, ruszyła przodem. A jednak nie mogła odnaleć zwykłego, radosnego kroku. Zamraczajšcy ból czoła kazał jej trzymać sztywno głowę. Mięnie pleców cišgnęły, jakby co dwigała. Ciężko stawiała nogi na zasłanej kamieniami cieżce.Niepokój znowu dał znać o sobie. Był niby ogień ukryty pod popiołem, który nie wiadomo kiedy dobędzie się na wierzch. Nie czuła się zdolna z nim walczyć. Zwolniła kroku, poczekała na towarzyszki, które zostały w tyle.- Ale miałymy dzisiaj robotę! - próbowała wycišgnšć je na pogawędkę.- Co się stało, że tyle dzisiaj naszło? - dziwiła się Izentruda.- A z tš zupš, gołšbko, to prawdziwe czary...- Jakie czary, Gudo? - miała się, ale wiatr wtłaczał jej miech z powrotem w usta. Po niebie przewalały się chmury. Były czarnoszare, wysmukłe niby grzbiety potworów morskich. Niekiedy potwór przewracał się i błyskał różowociš brzucha.- Ten wiatr musi przynieć odmianę - powiedziała Izentruda. - Doć już tego deszczu...- Powiadały dziady, że drogi zupełnie rozmiękły - Guda usiłowała mówić między tchnieniami wiatru.- Pewno dlatego ojciec nie mógł wysłać żywnoci... - dorzuciła Izentruda.Elza szła pierwsza po cieżce. Wiatr zdawał się bić w niš z większš mocš niż w jej towarzyszki. Chwilami zatykał oddech. Wydawało się jej, że to on nie pozwala niepokojowi ujć z jej piersi i trzyma go tam zamkniętego niby więnia. cieżka za kępš brzóz, smaganych własnymi gałęziami jak gromada zawziętych biczowników, wyprowadzała na drogę wiodšcš do zamku. Pierwsza Izentruda zobaczyła wlokšcy się przed nimi, ochlastany błotem wóz. Tknięta przeczuciem zerwała się i podbiegła naprzód. Kiedy zrównała się z ludmi, którzy towarzyszyli wozowi, odwróciła się, wydajšc radosny okrzyk.- To nasz Jan. Od razu tak mi się zdawało. Żywnoć przywiózł! - zaklaskała w dłonie. - Najemy się wreszcie!- Chwała Ci, Panie! - powiedziała Guda. - Ciesz się, gołšbko! - zwróciła się do Elzy. - Czemu się nie cieszysz?Zmusiła się do radosnego okrzyku:- wietnie! Będziemy jadły! Nareszcie!Jeszcze wczoraj taki okrzyk sam by pojawił się na jej ustach. Jej radoć wyzwalała się tak łatwo. Zresztš przyjazd wozu usuwał naprawdę wiele kłopotów. Gdyby głodowała sama! Nie mogła jednak znieć myli, że dziewczęta sš także skazane na głód. I to dla niej, z dobrej woli poddały się surowemu nakazowi. Dzi jednak musiała udawać wesołoć. Ten niepokój pochłonšł wszystkie inne uczucia.Znajdowały się już przed bramš. Straż była widać uprzedzona, bo gdy tylko wóz wynurzył się zza zakrętu, z chrzęstem opadł zwodzony most. Na podwórzu ekonom z Horselgau zbliżył się do Elzy, przyklęknšł i z szacunkiem ucałował kraj jej szaty. Kazała mu powstać i pytała, dlaczego tak długo nie przyjeżdżał. Przecież zaraz po więtej Annie pchnęła gońca do pana Waltera proszšc, by niezwłocznie przysłał wóz z żywnociš. Ekonom tłumaczył opónienie rozmokłymi drogami, a także kłopotami, które wywołał pomór bydła.- Comy się namęczyli, więty Janie, aż trudno waszej miłoci opowiedzieć - cišgnšł, wyciskajšc mokre włosy zwisajšce spod skórzanego kaptura. - Wiele bydła padło. Mniej niż gdzie indziej, to prawda, ale zawsze... Pan Walter przysyła pozdrowienia waszej miłoci. A to kosz dla Izentrudy od matki... Widzę, że zdrowa, będę mógł to opowiedzieć. Ciężki znowu rok - narzekał - deszcz i zimno. Siano gnije na łškach. Będzie głód, wasza miłoć...Przyjazd wozu wywołał z zamku gromadę dwórek i dworzan. Otoczyli kręgiem rozmawiajšcych, przysłuchiwali się opowiadaniu ekonoma. Co pogadywali między sobš; czasami...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]