Domańska Antonina - Cosechciał, bajki - ebooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
COSECHCIAŁ
Kto zna wszelkie zioła i trawki, wie, na jakich łąkach, po
jakich lasach, pod jakimi drzewami ich szukać, temu
wiaddomo, ile to skutecznych leków albo trujących jadów te
przeróżne ziółka zawierają. Ot, na przykład liść babki goi
rany i oparzenia, szałwia dobra na zęby, świetlik od bólu
oczów, lulek, co bladożółty ma kwiatek, ugotowany w
źródlanej wodzie zmywa opaleniznę z twarzy; od szaleju
można dostać obłędu, lubczyk budzi kochanie w sercu, ino
go trzeba ugotować w dwojaczkach i potajemnie wlać do
jadła temu, dla kogo przeznaczony.
Wszystko to są bardzo pożyteczne trawki, ale mało kto na
świecie zna jeszcze jedną, ważniejszą nad tysiąc innych...
ziele Cosechciał. Jak dziwne ma nazwanie, tak też dziwne
jego skutki. Kto to ziele znajdzie i zje, ten już na całe życie
szczęśliwy: co ino zamyśli, czego zażąda, co mu się we śnie
zamarzy, wszystko osiągnie, wszystko mu się sprawdzi. Oj,
Boże, Boże... gdyby ludzie wiedzieli, gdzie tego ziółka
szukać, co by się to działo na świecie... Cuda i cudeńka.
Cosechciał rośnie ino w takiej ziemi, co pługa nie zaznała,
ino pod takim drzewem, które ma gałęzi do pary, a liści nie
do pary. Ten zaś, co go zerwie, musi być urodzony w
sobotę, być sierotą, a mieć rodziców, być najnędzniejszym
między ludźmi, a mieć wielkie znaczenie; w końcu musi
znaleźć to ziółko przed wschodem słońca i zjeść je na
czczo.
Są to trudności dość wielkie, dlatego też nieczęsto
napotykamy ludzi, co by mieli w życiu wszystko według swej
woli i swego pragnienia; jeśli się nawet czasem znajdzie taki,
to chyba zjadł Cosechciał z przypadku, wcale o tym nie
wiedzący.
Była sobie Tereska, maleńka dziewczynka, bardzo maleńka.
Jak gospodyni wołała męża, dzieci i czeladź do obiadu, to
Teresce musiała osobno miseczkę na stołku stawiać, bo z
ławy do stołu ani nosem nie dosięgła, a tak, uklękła se na
ziemi i zjadła z wygodą. Tylko że nie co dzień w jednej
1
chałupie miała obiad, ino raz tu, raz tam, raz owdzie, a
dlaczego? Bo niczyja była, nikt jej za swoją nie miał.
Szły raz Cygany bandą przez wieś, jedna im baba
zachorowała, porzuciły ją przy drodze jak szmatę
niepotrzebną, to i zamarzła na śmierć, bo setne mrozy owej
zimy były. Wracają ludzie z jarmarku, patrzą, leży coś
czarnego przy moście na góreczce; zaglądają bliżej -
Cyganka nieżywa, a przy niej w grubą chustkę zawinięte
dzieciątko maluśkie, może roczne, i skwirczy niby kocię.
Straszna litość zdjęła ich wszystkich; dalejże dziecko na
sanki, opatulili w koce, że ani znaku nie było, co to takiego, i
wio do domu. Skoro ino zajechali do wsi, prosto idą do
wójta, opowiadają mu wszystko, tak i tak. Naradzili się starsi
gospodarze z wójtem i postanowili do jakich sześciu lat
zostawić dziecko u starej Paździorowej, wdowy po
organiście, co od kilku lat bardzo już niedomagała, więc jej
gmina dała izdebkę pod strychem na wikaryjce, a ksiądz
proboszcz żywić ją obiecał. Nie tracąc czasu odnieśli
dziecko babusi, przykazali pilnować, niańczyć, doglądać,
aby rosło zdrowo, zanim się na co przyda.
Gdy porozwijali brudne, łatane szmaty, ukazała się
dziewczynka miluśka jak aniołek z nieba, jasnowłosa,
białego ciała, nigdy w świecie niepodobna do Cyganki, ale
prędzej do pańskiego albo nawet królewskiego dziecka.
Koszulinę miała cieniuchną, krzyżyk złoty na szyi, a na nim
wyryte imię: “Terenia”. Chciał wójt schować ten krzyżyk, aby
dziecko miało na starsze lata do stroju, tymczasem nijak nie
można było zdjąć, bo gruby i mocny łańcuszek zamknięty
był na kłódeczkę.
- Ano, zginęło dzieciątko jakimciś wielkim panom i teraz na
sierocym chlebie chować się będzie - westchnęła
Paździorowa. - A wykwestujcież jakiego wdziania dziecku -
dodała zwracając się do gospodarzy - w samej koszulinie jej
chyba nie zostawicie.
Baby się o Tereni zwiedziały, co która ino mogła, czy z
bielizny, czy z ciepłych spódniczek i katanek, obdarowały
dziewczynkę, że na jaki rok mogło wystarczyć albo i dłużej.
Gdy sześć lat przeminęło i Terenia rzeźwo się chowała a
2
zdrowo rosła, uznali opiekunowie, że pora ją zaprawiać do
roboty. Pokazały jej gospodynie raz, drugi, trzeci, jak ma od
chałupy do chałupy wczesnym rankiem zachodzić, gęsi
badylkiem wyganiać i całe stado na pastwisko pędzić. Tam
zasię pilnować, coby nie uciekły w jęczmień albo owies,
baczyć, żeby się która nie zgubiła. W południe przychodziła
druga pastuszka na zmianę, a Terenia biegła na obiad. Jak
stały domy rzędem w ulicy, tak za porządkiem co dzień u
inszych gospodarzy jeść jej dawano. Czasem skąpo tego
jadła bywało, czasem resztki po dzieciach, to znów u
litościwych ludzi okrasili żur słoniną, aż się Teresce oczka
śmiały do onych skwarek. Ale sierotka za wszystko była
wdzięczna, czy gorsze, czy lepsze, ze smakiem do cna
zjadała, posługiwała, jak mogła, więc ją też baby lubiły i
niejedna to zapaskę, to stary gorsecik dziecku rzuciła. Z
gęśmi umiała dać sobie rady, nigdy jej się nie rozbiegły,
nigdy żadna nie zginęła.
Pewnego razu wielka radość spotkała Teresię. Gędkowa,
jedna z najbogatszych gospodyń, która bardzo sierotkę
lubiła i najczęściej jeszcze o przyodzianiu biedactwa
pamiętała, przyniosła jej z kiermaszu spódniczkę gotową,
chusteczkę na głowę, w czerwone kwiatki, i co
najważniejsze, najpiękniejsze, pierścionek z zielonym
oczkiem. Kosztował on wprawdzie tylko dwa grosze, ale
Teresia nie wiedziała jeszcze, co pieniądze, i tak się
strasznie wspaniałym podarunkiem ucieszyła, że aż do nóg
upadła Gędkowej z radosnym piskiem. Za duży był
pierścionek na malutkie paluszki dziewczynki, spadał nawet
z najgrubszego; namotała nitkę z przeciwnej kamyczkowi
strony i, przyozdobiona wspaniale, raz wraz pozierając na
lewą rączkę, pobiegła z obiadu znów do swoich gąsek.
Ulina, jej zastępczyni, czekała już niecierpliwie, bo i jej się
bardzo jeść chciało, tedy nadąsana mruczała coś pod
nosem.
- Patrz, co za śliczny złoty pierścionek dostałam od
gospodyni! - zawołała Tereska.
- Pokaż bliżej, zdejmij z palca, niech zobaczę - rzekła tamta,
a zazdrość ukłuła ją w serce i podszepnęła coś bardzo
złego. Wzięła z rąk Teresi obrączkę, roześmiała się
wzgardliwie: - Blaszka za grosz, głupcom na radość. - I
3
rzuciła ją daleko przed siebie.
- O rety... cóżeś zrobiła... Takie śliczności!
Teresia rozpłakała się rzewnymi łzami, a szkaradna Ulinka
postrugała jej marchewkę na palcu i pobiegła na obiad. Ale
Teresia jeszcze nie umiała się gniewać; serduszko ją bolało,
dziwno jej było, dlaczego Ulina tak brzydko się bawi i
pierścionek w trawę rzuca, ale złości nie miała w sobie.
Wzięła się ino czym prędzej do szukania zguby i raz koło
razu przepatrzyła duży kawał pastwiska, gdzie tylko
przypuszczała, że mógł pierścionek dolecieć - ale
nadaremnie. Słońce już zachodziło, a ona jeszcze szukała.
Wreszcie pora była gęsiom do domu, musiała i Tereska
wracać. Stara Paździorowa nie świeciła lampy, kładła się
spać ze zmierzchem, a wstawała o świcie. Teresia
zazwyczaj przeciągała się na swoim sienniczku i odwlekała
wstawanie, póki mogła; nazajutrz jednak po tak ciężkiej
stracie obudziła się jeszcze raniej od swojej opiekunki,
umyła się i ubrała - wstyd przyznać - całkiem byle jako, i jak
strzała pomknęła na łąkę.
- O Jezusieńku drogi... żebyż się rychło rozwidniło, może
dziś prędzej znajdę, może mi się uda.
Zaszła w to samo miejsce, gdzie wczoraj stała z Uliną,
przyklękła na ziemi i powoluśku, pełzając na kolanach,
odgarniała rączkami trawę, a pilnie pod listeczki zaglądała.
- Chyba już dalej nie mógł upaść jak pod tę jarzębinę -
szepnęła siadając na chwilę pod drzewem. - Odpocznę, a
potem zawrócę wedle tamtych głogów... o... jakie to
śmieszne listeczki... takie czerwoniate niby sina kapusta, a
postrzępione niczym krwawnik. Ciekawość, czy kwaśne.
I jak to dzieci często robią, czy trzeba, czy nie trzeba,
wszystko do buzi pakują, Teresia zerwała dwa strzępiate
sine listeczki, pogryzła je i przełknęła.
- Dobre. Trochę kwaśne, trochę słodkie... a miodem
pachnie, jak to wtedy przeszłego lata, co mi kucharka na
plebanii łyżkę dała oblizać... Strasznie ten miód był
4
smaczny.
Zerwała jeszcze kilka listków i zjadła.
- Oj, Boże, Boże... gdzie mój kochany pierścioneczek?
Żebym go tak teraz namacała...
Przesunęła rączką po trawie, zaświeciło coś żółtego...
- Raju... toli jest.
I nie posiadając się z radości włożyła odzyskany klejnot na
paluszek. “Ulisia gadała, że blaszka... Skądże taka mała
dziewucha może się na tym rozumieć?... A ja powiadam, że
złoty i kamień przecudny. Któż mi zabroni tak myśleć? Niech
sobie dla kogo będzie blaszka, a dla mnie złotości,
drogości”.
Podskoczyła jak piłka z wielkiej uciechy, zatańczyła sobie w
kółko i popędziła do wsi po gąski. Biegnąc od domu do
domu wstąpiła do Gędkowej, pocałowała gospodynię w rękę,
opowiedziała jej swoje wczorajsze zmartwienie i jak
niespodziewanie dziś zgubę odnalazła.
- A nie zaśniedział ci na rosie? - spytała Gędkowa.
- Gdzie zaś. Zobaczcie, jaki żółciutki i jakie ognie z
kamyczka biją.
- Dziecko... dy to nie ten.
- Jakże nie ten? Wczorajem go nicią owinęła, widzicie
węzełek, nawet brudny.
- Toli kupiłam ci bawidełko za dwa grosze, a to ciężki
pierścień, pięknie wyrobiony, człowiek by przysiągł, że to od
najpierwszego złotnika.
- A niech se będzie, jaki chce; mnie się wczoraj podobał i
dziś tak samo.
I wybiegła gnać swoje białe stado na łąkę.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]