Dodie Smith 101 dalmatyĹ„czykĂłw, książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dodie smith
101 dalmatyńczyków
Szczęśliwi małżonkowie
Nie tak dawno temu mieszkało w Londynie młode małżeństwo psów
dalmatyńczyków. On nazywał się Pongo, a ona Mimi Pongo (po ślubie dodała
imię męża do swojego, ale i tak przeważnie nazywano ją po prostu Mimi).
Szczęśliwym trafem stali się właścicielami młodego małżeństwa - państwa
Poczciwińskich. Byli to ludzie łagodni, posłuszni, a nade wszystko
inteligentni... czasami prawie tak inteligentni jak psy! Całkiem dobrze
orientowali się, kiedy szczekanie oznacza "Proszę wyjść!", a kiedy "Proszę
wejść!", "Co z moim obiadem?" lub "Może byśmy tak wyszli na spacer?". A
jeśli nawet czegoś nie zrozumieli, potrafili się tego domyślić - gdy
spojrzało się na nich psim wzrokiem albo z zapałem podrapało łapą. Podobnie
jak inni rozpieszczani ludzie uważali, że to oni są właścicielami psów, nie
zdając sobie sprawy, że jest wręcz odwrotnie. Pongo i Mimi przyjmowali to
ze wzruszeniem i rozbawieniem i nie wyprowadzali swoich pupilów z błędu.
Pan Poczciwiński pracował w dzielnicy banków i był szczególnie dobry z
arytmetyki. Często nazywano go czarodziejem finansów - czego nie należy
mylić z czarnoksiężnikiem, chociaż niekiedy podobieństwo jest zadziwiające.
W czasie, gdy rozpoczyna się ta historia, był nadzwyczaj bogaty, a to z
równie nadzwyczajnego powodu. W uznaniu dla jego zasług (związanych ze
spłatą długów państwowych) rząd zwolnił go dożywotnio z podatku
dochodowego, a także oddał mu do dyspozycji domek na obrzeżach Parku
Regenta - domek w sam raz dla żonatego mężczyzny z psami.
Przed ślubem pan Poczciwiński i Pongo mieszkali w kawalerce, pod opieką
starej niani Lokajskiej. Ich przyszłe żony także zajmowały kawalerkę (bo
mieszkania dla panien nie mają osobnej nazwy), a opiekowała się nimi stara
niania Kucharska. Psy nawiązały znajomość w tej samej chwili, co ich
pupile, i wspólnie dzielili radość z cudownych podwójnych zaręczyn, choć
wszystkich niepokoił trochę dalszy los niań. Gdyby tak rodzina
Poczciwińskich powiększyła się, zwłaszcza o bliźniaki - po jednym dla
każdej niani - wówczas nie byłoby problemu, ale co staruszki miały ze sobą
począć do tego czasu? Bo chociaż potrafiły przygotować śniadanie i podać je
na tacy (zwano to "jajeczkiem przy kominku"), to jednak żadna z nich nie
miała pojęcia o prowadzeniu eleganckiego domu w Parku Regenta, gdzie
gospodarze zamierzali wydawać proszone obiady.
W tej sytuacji nianie postanowiły się spotkać. Po chwili głębokiej,
wzajemnej podejrzliwości bardzo przypadły sobie do serca i uśmiały się
serdecznie ze swoich nazwisk.
- Jaka szkoda, że nie jestem prawdziwą kucharką, a ty lokajem -
stwierdziła niania Kucharska.
- O, tak - przyznała niania Lokajska. - To by było bardzo na czasie.
I nagle przyszedł im- do głowy Wspaniały Pomysł: wezmą się do nauki i
niania Kucharska zostanie kucharką, a niania Lokajska - lokajem.
Postanowiły, że zaczną się szkolić już nazajutrz, aby zdążyć z
przygotowaniami przed ślubem:
- Ale tak naprawdę to chyba będziesz pokojówką? - spytała niania
Kucharska.
- Co to; to nie - odparła niania Lokajska. - Nie mam do tego odpowiedniej
figury. Zostanę prawdziwym lokajem... a także służącą pana Poczciwińskiego,
co nie będzie wymagało żadnej nauki, skoro opiekuję się nim od urodzenia.
Tak więc państwo Poczciwińscy i państwo Pongo wyjechali, by spędzić razem
miesiąc miodowy, a gdy wrócili, w domku wychodzącym na Park Regenta
powitały ich obie nianie, w pełni przyuczone do swych nowych zawodów.
- Widok niani Lokajskiej w spodniach przyprawił ich zgoła o wstrząs.
- Czy nie byłoby ci lepiej w czarnej sukience i fartuszku z falbankami? -
podsunęła nieśmiało pani Poczciwińska, stremowana tym, że zwraca się do nie
swojej niani.
- Bez spodni nie można być lokajem! - oświadczyła stanowczo niania
Lokajska. - Ale jutro kupię sobie fartuszek z falbankami. To będzie
oryginalny akcent.
Rzeczywiście, był oryginalny. I to jak!
Nianie zapowiedziały, że nie chcą być dłużej "nianiami" i że odtąd należy
się do nich zwracać po nazwisku, stosownie do ich zawodów. Ale choć
kucharza można nazywać kucharzem, to jednak w żadnym wypadku nie można
lokaja tytułować lokajem, dlatego też koniec końców zwracano się do nich
"nianiu, skarbie", czyli tak jak dotychczas.
W atmosferze ogólnej wesołości minęło kilka tygodni od powrotu nowożeńców
z podróży poślubnej, aż nagle wydarzyło się coś jeszcze weselszego. Pani
Poczciwińska zabrała Pongo i Mimi do Lasku Św. Jana, po drugiej stronie
parku, gdzie odwiedzili dobrego znajomego - Cudownego Weterynarza. Wrócili
z radosną nowiną, że państwo Pongo wkrótce zostaną rodzicami. Dzieci miały
przyjść na świat za miesiąc.
Nianie podały Mimi obfity obiad, żeby nie opadła z sił. Równie solidną
porcję przygotowały dla Pongo, żeby nie czuł się zaniedbany, jak to się
czasem zdarza przyszłym ojcom. Następnie psy ucięły sobie długą
popołudniową drzemkę na najlepszej kanapie, a kiedy pan Poczciwiński wrócił
z pracy, były już wyspane i chciały wyjść na spacer.
- Żeby to uczcić, pójdziemy wszyscy - zarządził pan Poczciwiński,
usłyszawszy dobre wieści. Niania Kucharska powiedziała, że do kolacji
jeszcze daleko, a niania Lokajska, że przydałoby jej się trochę ruchu,
wobec czego wszyscy razem udali się do parku.
Przodem szli państwo Poczciwińscy. Prezentowali się bardzo ładnie - ona w
zielonym wyjściowym kostiumie z wyprawy ślubnej, on zaś w starej tweedowej
marynarce, zwanej "dalmatynką", bo zawsze wkładał ją na spacery z psami.
(Pan Poczciwiński nie był właściwie przystojny, ale miał ciekawą twarz). Za
nimi kroczyli państwo Pongo.Wyglądali imponująco; tylko dlatego nie zdobyli
tytułów championów, że zdaniem pana Poczciwińskiego na wystawach psów i on,
i oni zanudziliby się na śmierć. Oba dalmatyńczyki miały kształtne głowy,
lekko wysklepione żebra, silne nogi i proste ogony. Ich cętki były czarne
jak smoła; na tułowiu wielkości pięciozłotówki, na głowie, nogach i ogonie
trochę mniejsze. Nosy i obwódki powiek także miały czarne. Mimi wodziła
dokoła dumnym wzrokiem; Pongo, choć był urodzonym przywódcą, miał nerwowy
tik w oku. Szli dostojnie ramię w ramię, biorąc Poczciwińskich na smycz
tylko wtedy, gdy trzeba ich było przeprowadzić przez jezdnię. Pochód
zamykały tęga niania Kucharska w białym kitlu i jeszcze tęższa niania
Lokajska w dobrze skrojonym fraku, spodniach i zgrabnym fartuszku.
Był piękny wrześniowy wieczór, bezwietrzny i spokojny. Złote promienie
zachodzącego słońca spowijały park i otaczające go stare kremowe domy.
Nawet dolatujące zewsząd rozmaite dźwięki nie powodowały hałasu. Krzyki
rozbrykanych dzieci i szum ruchu ulicznego wydawały się nienaturalnie
ciche, jak gdyby udzielił im się nastrój wieczoru. Ptaki śpiewały swą
ostatnią tego dnia pieśń, a nieco dalej na skraju parku, w domu, gdzie
mieszkał sławny kompozytor, ktoś grał na fortepianie.
- Nigdy nie zapomnę tego cudownego spaceru stwierdził pan Poczciwiński.
W tej samej chwili sielankę zburzył przeraźliwy klakson. Nadjeżdżał
olbrzymi samochód. zatrzymał się przed wielkim domem i- na frontowe schody
wyszła wysoka kobieta. Nosiła obcisłą szmaragdową suknię z atłasu, kilka
sznurów rubinów i proste, absolutnie białe norki, spływające aż po wysokie
obcasy jej rubinowych butów. Miała ciemną cerę, czarne, połyskujące
krwiście oczy i nieprawdopodobnie spiczasty nos. Jej prosto zaczesane włosy
z surowym przedziałkiem pośrodku były zaiste niezwykłe z jednej strony
czarne, a z drugiej białe.
- Ależ to Torturella de Mon! - zawołała pani Poczciwińska. - Chodziłyśmy
do jednej klasy. Wyrzucono ją ze szkoły za picie atramentu.
- Czy aby nie nosi się zbyt krzykliwie? - mruknął pan Poczciwiński i
chciał zawrócić. Ale wysoka kobieta dostrzegła jego żonę i ruszyła ku niej
po schodkach. Nie mając wyboru, pani Poczciwińska musiała przedstawić jej
męża.
- Wejdź, poznaj, teraz mojego - powiedziała wysoka kobieta.
- Przecież właśnie wychodziłaś - odparła pani Poczciwińska spoglądając na
szofera, który czekał przy otwartych drzwiczkach samochodu. Limuzyna,
pomalowana w biało-czarne pasy, już z daleka wpadała w oko.
- Nigdzie mi się nie śpieszy. Koniecznie musicie do mnie wstąpić.
Nianie powiedziały, że wezmą Pongo i Mimi i wrócą zająć się kolacją, ale
wysoka kobieta uparła się, że psy także muszą ją odwiedzić.
- Są takie piękne. Chcę je pokazać mężowi.
- Jak się teraz nazywasz, Torturello? - spytała pani Poczciwińska, gdy
przechodzili zielonym marmurowym korytarzem do salonu wyłożonego czerwonym
marmurem.
- Wciąż się nazywam de Mon - odparła Torturella. - Jestem ostatnia z
rodu, więc zmusiłam męża, żeby to on przyjął moje nazwisko.
Wtem proste, absolutnie białe norki zsunęły jej się z ramion na podłogę.
Pan Poczciwiński schylił się po nie.
- Cóż za piękne futro - zauważył. - Ale na tę pogodę jest chyba za
ciepłe?
- Mnie nigdy nie jest za ciepło - oświadczyła Torturella. - Noszę futra
przez okrągły rok. Sypiam w pościeli z gronostajów.
- Bardzo gustownie - mruknął pan Poczciwiński uprzejmym tonem. - A dobrze
się pierze?
- Uwielbiam futra! - ciągnęła Torturella, jak gdyby go nie usłyszała. -
To treść mojego życia! Właśnie dlatego wyszłam za kuśnierza.
Na te słowa do salonu wszedł pan de Mon - drobny człowieczek o wiecznie
zmartwionej twarzy. Poza tym, że był kuśnierzem, niewiele można by o nim
powiedzieć. Torturella przedstawiła go, po czym spytała:
- A gdzież się podziały te dwa rozkoszne psiska?
Pongo i Mimi siedzieli pod fortepianem głodni jak wilki, bo czerwone
marmurowe ściany przywodziły im na myśl plastry surowego mięsa.
- Spodziewają się dzieci - oznajmiła wesoło pani Poczciwińska.
- Nie może być!
To wspaniale! - ucieszyła się Torturella. - Pieski, chodźcie no tu!
Pongo i Mimi podeszli uprzejmie.
- Można by z nich zrobić zachwycające futro, nie sądzisz? - Torturella
zwróciła się do męża. - Nosiłabym je wiosną, na czarny kostium. Że też nie
przyszło nam do głowy szyć futer z psich skór!
Pongo warknął groźnie.
- Pongo, kochany, to był tylko żart. - Mówiąc to, pani Poczciwińska
pogłaskała go i zwróciła się do koleżanki: - Czasami mam wrażenie, że one
rozumieją każde nasze słowo.
Ale oczywiście wcale w to nie wierzyła. A tymczasem była to prawda.
A ściślej - była to prawda w wypadku Pongo. Mimi nie rozróżniała tylu
ludzkich słów co on. Zrozumiała jednak żart Torturelli i uznała, że jest w
bardzo kiepskim guście. Natomiast Pongo był po prostu wściekły. jak można
powiedzieć coś takiego w obecności jego żony, i to akurat wtedy, gdy
spodziewa się swoich pierwszych dzieci! Ucieszył się widząc, że Mimi nie
posmutniała.
- Musicie wpaść do nas na obiad... w przyszłą sobotę - powiedziała
Torturella.
Nie znajdując żadnej wymówki (bo była bardzo prawdomówna), pani
Poczciwińska zgodziła się, dodając, że nie powinni już dłużej zatrzymywać
gospodarzy.
Gdy szli korytarzem do wyjścia, przemknęła koło nich prześliczna biała
perska kotka i pobiegła schodami na górę. Pani Poczciwińska zachwyciła się
nią.
- Właściwie to jej nie lubię - stwierdziła Torturella. - Utopiłabym ją,
gdyby nie była taka cenna.
Kotka odwróciła się na schodach i prychnęła gniewnie. Być może na Pongo i
Mimi... ale niekoniecznie.
- Musicie posłuchać mojego nowego klaksonu - powiedziała Torturella, gdy
wyszli przed dom. - Jest najgłośniejszy w całej Anglii.
Przecisnęła się obok szofera i zatrąbiła przeciągle. Pongo i Mimi omal
nie ogłuchli.
- Śliczne, urocze psiska - zwróciła się do nich Torturella, wsiadając do
limuzyny w biało-czarne pasy. - Tak byście pasowały do mojego samochodu...
i moich biało-czarnych włosów.
Szofer otulił kolana de Monów pledem z soboli i pasiasta limuzyna
odjechała.
- Ten wóz wygląda jak przejście dla pieszych na kółkach - zażartował pan
Poczciwiński i spytał żonę: - Czy w szkole twoja przyjaciółka też miała
biało-czarne włosy?
- Wcale się z nią nie przyjaźniłam - sprostowała. - Bałam się jej. Ale
rzeczywiście, włosy miała takie same. Jeden warkocz biały, a drugi czarny.
"Całe szczęście, że się ożeniłem z tobą, a nie z Torturellą de Mon" -
pomyślał pan Poczciwiński. Żal mu było jej męża. A Pongo i Mimi serdecznie
żałowali białej kotki.
Złociste słońce zaszło i nastał niebieski zmierzch. Park był już prawie
pusty; w oddali dozorca wołał: "Zamykamy! Zamykamy!" Spieczone trawniki
roztaczały woń siana, a od strony jeziorka dolatywał zapach wody i
chwastów. Wszystkie domy na obrzeżach parku, w których mieściły się biura
rządu, były zamknięte na cztery spusty, a światła w ich oknach wygaszone.
Tylko u Poczciwińskich okna kusiły jasnym blaskiem. Wkrótce Pongo i Mimi
zwietrzyli smakowitą kolację. Poczciwińscy też lubili ten zapach.
Zatrzymali się, by zajrzeć przez żelazną balustradę do kuchni. Mieściła
się w suterenie, lecz wcale nie była ciemna. Miała drzwi i dwa wielkie okna
wychodzące na wąskie, brukowane podwórko leżące poniżej poziomu ulicy, tak
typowe dla starych domów w Londynie. Wąskie, schodki prowadziły stamtąd na
chodnik.
Zaglądając przez barierkę pomyśleli, że ich jasno oświetlona kuchnia jest
naprawdę ładna. Pomalowana na biało, miała podłogę wyłożoną czerwonym
linoleum. Stał tam kredens z porcelanową zastawą w niebieskie groszki,
nowoczesna kuchenka elektryczna do gotowania i - specjalnie dla niań -
staroświecki piec węglowy. Niania Kucharska wyciągała coś właśnie z
piekarnika i podlewała tłuszczem, a niania Lokajska ustawiała talerze w
windzie, którą miały wyjechać na górę, do jadalni, niczym lalki w teatrze
kukiełkowym. Koło pieca stały dwa wymoszczone poduszkami kosze dla psów.
Przed nimi zaś, w dwóch lśniących miseczkach, czekała już na Pongo i Mimi
przepyszna kolacja.
- Mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy Mimi - powiedział pan Poczciwiński,
otwierając kluczem frontowe drzwi.
Mimi chciała odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie czuła się lepiej. A że
nie potrafiła mówić, spróbowała to wszystko okazać i wymachując ogonem,
pognała do kuchni. Pongo poszedł w jej ślady, nie mogąc się doczekać
kolacji i chwili, gdy zaśnie przy ciepłym piecu, u boku kochanej żony.
- Szkoda, że my nie możemy merdać ogonem oświadczył pan Poczciwiński.
`tc
Narodziny szczeniąt
`tc
Kolacja u Torturelli de Mon odbywała się w pokoju o ścianach wyłożonych
czarnym marmurem, przy białym marmurowym stole. Potrawy były zgoła
niezwykłe.
Zupa miała barwę ciemnoczerwoną. A jaki smak? Pieprzu!
Ryba była jasnozielona. A jak smakowała? Jak pieprz!
Mięso było jasnoniebieskie. A co przypominało w smaku? Pieprz!
Wszystko, ale to wszystko smakowało jak pieprz, nawet lody... o zgrozo,
czarne!
Jedynymi gośćmi byli państwo Poczciwińscy. Po kolacji przeszli do salonu
z czerwonego marmuru, gdzie rozpalono w olbrzymim kominku, i usiedli,
oddychając łapczywie. Pan de Mon także ciężko dyszał. Torturella, w
atłasowej sukni o barwie rubinów i ze szmaragdami na szyi, przysunęła się
jak najbliżej paleniska.
- Podsyć ogień, niech bucha! - zwróciła się do męża.
Pan de Mon wzniecił takie płomienie, że goście pomyśleli, iż zajmie się
cały komin.
- Ach, cóż za rozkosz! - zawołała Torturella, bijąc brawo z radości. -
Ale nigdy nie pali się tak długo, jak bym chciała! - Zaledwie ogień nieco
przygasł, zadrżała i otuliła się prostymi, absolutnie białymi norkami.
Goście zabawili tylko tyle, ile nakazywała uprzejmość, i pożegnawszy się
spiesznie, ruszyli skrajem parku, próbując ochłonąć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl