Drake David-Władca wysp 1-Władca wysp, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
David Drake - Władca Wysp
David Drake
Władca Wysp
(Lord of the Isles)
Przełożył Zbigniew A. Królicki
Danowi Breenowi,
mojemu pierwszemu czytelnikowi,
będącemu najlepszym przykładem tego,
jak różni mogą być ludzie bardzo do siebie podobni
PODZIĘKOWANIA
Sandrze Miesel dziękuję za to, że ogromnie mi pomogła przy opracowaniu mikrostruktury tej książki. Tom Doherty
i Harriet McDougal poczynili równie istotne sugestie dotyczące makrostruktury, odpowiednio, na początku i na końcu procesu
jej tworzenia.
Ponadto fakt, że w połowie tej powieści nie musiałem powrócić do tradycyjnej metody pisania, zawdzięczam wysiłkom
Marka L. Van Name’a i Allyn Vogel. Ludzie tak dobrze znający się na komputerach jak Mark i Allyn uważają moje potrzeby za
niezwykłe, ale dokonują nadludzkich wysiłków, żeby je zaspokoić.
DO CZYTELNIKA
Wszystkie cytowane w tej powieści wiersze podkradłem greckim i rzymskim poetom. Celondre to Horacy, którego
Ody
towarzyszyły mi podczas szkolenia rekruckiego i w Wietnamie. Rigal to Homer, a cytowany fragment – moim zdaniem
najbardziej poruszający cytat wszech czasów – pochodzi z
Iliady
. Etter to Hildebert z Lavardin; średniowieczna łacina to
znacznie więcej niż tylko psalmy i pijackie przyśpiewki, chociaż przyznaję, że twórczość Hildeberta była dla mnie przyjemnym
zaskoczeniem.
Żaden przekład nie oddaje sprawiedliwości oryginałowi. Moje nawet nie podjęły takiego wysiłku.
Religia Wysp jest oparta na wierzeniach Sumerów (oraz – w mniejszym stopniu – na sumeryjskich praktykach
religijnych). Opisany w powieści rytuał pogrzebowy zaczerpnąłem z wersów do bogini Inanny.
Sądzę, że powinienem wspomnieć jeszcze o czymś. Magiczne zaklęcia (
voces mysticae
) cytowane w tekście są
prawdziwe. Nie twierdzę, że naprawdę przywołują magiczne siły. Osobiście nie wierzę, aby tak było. Jednak wielu ludzi
szczerze wierzyło w moc tych słów i najzupełniej poważnie posługiwało się nimi w dobrych lub złych intencjach.
Każdy może mieć własne zdanie na ten temat, ale zapewniam, że pisząc
Władcę Wysp
nie wypowiedziałem żadnego
z tych
voces mysticae
.
Dave Drake Chacham
County, NC
PROLOG
Czarodziejka Tenoctris przystanęła na spiralnych schodach, by złapać oddech i odgarnąć za ucho kosmyk siwych
włosów. Tłum na dziedzińcu głośno wiwatował. Diuk Yole ze swymi doradcami zapewne wyszedł z pałacu, by ogłosić ludowi
zwycięstwo, już zapowiadane przez plotki.
Sześć miesięcy temu Tenoctris należałaby do ścisłego kręgu dworaków stojących teraz wraz z władcą na stopniach
pałacu. Straciła łaski diuka Tedry’ego na rzecz Zakapturzonego.
Tenoctris westchnęła i znów podjęła wspinaczkę. Gdyby nadal była nadworną czarodziejką Yole, tłum nie świętowałby
zwycięstwa. A przynajmniej nie takie.
Tenoctris nie była wielką czarodziejką. Miała umysł naukowca i duszę jubilera. Wielkie dzieła pozostawiała innym.
Dostrzegała i rozumiała moce, które należało wykorzystać, ale po prostu nie była zbyt silna psychicznie, żeby nimi
manipulować.
A może widziała i rozumiała je zbyt dobrze. Tenoctris nie byłaby w stanie zadać takiego ciosu, jaki wymierzył
przeciwnikowi Zakapturzony. Zdawała sobie sprawę z niezamierzonych konsekwencji tego rodzaju działania. Nie była jednak
w stanie ich przewidzieć.
Za następnym zakrętem schody rozświetlała smuga światła, wpadającego przez wąskie okno wychodzące na port.
Tenoctris ponownie zatrzymała się, chociaż od szczytu wieży dzieliło ją zaledwie kilkanaście stopni. Miała już swoje lata,
a nigdy nie była ani zbyt silna, ani zbyt szybka.
Był pogodny, słoneczny dzień. Kiedy słońce wzniesie się wyżej, dziedziniec zmieni się w rozgrzaną patelnię, ale na
razie wysokie mury cytadeli rzucały cień i chłodziły powietrze masą swych zimnych kamieni.
Diuk Tedry wyszedł na zewnątrz by przemówić do swego ludu, ponieważ sala audiencyjna w pałacu nie byłaby w stanie
pomieścić tłumu, jaki zebrał się tu tego ranka. Wszyscy mieszkańcy podzamcza usiłowali wcisnąć się do cytadeli, a i wielu
wieśniaków ściągnęło do miasta, gdy rozeszła się po całej wyspie wieść, iż diuk Tedry pokonał króla Carusa i całkowicie
zniszczył królewską flotę. Ta część była prawdą. Król Carus, który pokonał tuzin uzurpatorów, największy król Wysp od
czasów króla Lorcana – założyciela królewskiego rodu – utonął, a z nim cała jego flota. Natomiast druga część pogłoski,
1
David Drake - Władca Wysp
a mianowicie, że w ciągu kilku miesięcy diuk Yole umocni swoją pozycję i zostanie nowym królem Wysp... No, to zupełnie co
innego.
Tenoctris otworzyła właz i wyszła na niewielką platformę, z której zazwyczaj obserwowała gwiazdy. Miała stąd widok
na całą okolicę, aż po horyzont.
Spociła się bardziej ze zdenerwowania niż na skutek wspinaczki. Wyczuwała budzące się siły i skupiające się teraz na
Yole. Nie wiedziała, co się zdarzy, lecz to przeczucie zapowiadało nadchodzący kataklizm równie pewnie, jak włosy stające
dęba na moment przed uderzeniem pioruna.
W dole kapelusze, czapki i czepce obywateli Yole szczelnie wypełniały dziedziniec. Diuk Tedry stał w posrebrzanej
zbroi na progu drzwi wiodących do pałacu. Za nimi pięciu jego najbardziej zaufanych doradców, a poniżej, na rzeźbionym
czarnym tronie, który słudzy wynieśli z sali audiencyjnej i ustawili u podnóża schodów, siedziała zakapturzona postać
nadwornego czarodzieja Yole.
– Ludu mój! – krzyknął diuk, potężny mężczyzna, obdarzony stosownym do postury głosem. Wznoszący się nad
drzwiami łukowaty portal tworzył rodzaj tuby, jeszcze wzmacniający jego słowa. – Oto najwspanialszy dzień waszego życia
i w dziejach Yole!
Wiwaty tłumu odbiły się echem od kamiennych murów, płosząc siedzące na blankach mewy. Ptaki zaczęły kołować po
niebie, zgiełkliwie akompaniując ludzkim okrzykom.
Tenoctris potrząsnęła głową. Zaledwie tydzień temu lud Yole drwiłby z diuka, gdyby nie obawiał się jego żołnierzy
stacjonujących w całym mieście. Przynajmniej mewy nie zmieniły zdania.
Diuk Tedry nie był popularnym władcą, ponieważ nakładane przez niego podatki i grzywny doprowadzały wszystkie
warstwy społeczeństwa do granic ubóstwa – a czasem poza nią. Budowa okrętów wojennych, które teraz stały przycumowane
w porcie, pochłonęła ogromne sumy, a ich wyposażenie i utrzymanie jeszcze większe. Zawodowi żołnierze, którzy mieli
walczyć na morzu na pokładach tych trirem oraz zbrojnymi regimentami lądować na innych wyspach, kosztowali najwięcej...
Lecz oni i dobrze opłacani wioślarze gwarantowali, że diuk utrzyma się przy władzy dopóki w Yole pozostanie cokolwiek, co
można by opodatkować i przeznaczyć na ich żołd.
– Moja moc pokonała Carusa, tak zwanego króla Wysp, wraz z jego statkami i ludźmi! – rzekł diuk. – Carus i jego
zbrojni chcieli stawić mi czoło. Zginęli co do jednego, zanim zdążyli zobaczyć ten ląd! Moja potęga zniszczyła ich, nim zdołali
zadać choć jeden cios!
Tłum znowu zaczął wiwatować. Tenoctris zastanawiała się, czy ktokolwiek z nich rozumie, co mówi diuk. On sam nie
rozumiał – tego była pewna. Natomiast Zakapturzony...
Zakapturzony nie chciał ujawnić swojego imienia, ale twierdził, że fotel, który przywiózł ze sobą do Yole, jest tronem
Malkara. Ten, który zasiadał na tronie Malkara, sam stawał się Malkarem, kwintesencją czarnej magii, dorównującej mocą
i przeciwstawnej słońcu.
Tenoctris wiedziała, że fotel Zakapturzonego jest duplikatem, wykonanym na podstawie przekazów pozostawionych
przez największych starożytnych magów, którzy podobno widzieli ten tron, a nawet zasiadali na nim. Mówiono, że oryginał był
starszy niż ludzkość, a nawet starszy od samego życia.
Król Lorcan zakończył epokę chaosu, gdy wraz z czarodziejem należącym do przedludzkiej rasy na zawsze ukrył tron
Malkara. Zakapturzony był tylko czarodziejem, lecz dysponował mocą, która zdumiewała Tenoctris, nawet teraz, kiedy adepci
mogli manipulować siłami znacznie potężniejszymi niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego tysiąclecia.
– Jutro moja flota wyruszy na zachód i podporządkuje mi wszystkie wyspy! – mówił dalej diuk Tedry. – Aż po Carcosę,
miasto od wieków uzurpujące sobie tytuł siedziby króla Wysp, przysługujący jedynie Yole!
I to też lud przyjął owacjami. Wiwatowali aż do zachrypnięcia.
Zakapturzony zamieszał swoją fiołkową różdżką w błotnistej kałuży w jednym z ogrodów Yole, rzucając czar. Jego
zaklęcie sprawiło, że zapadło się dno morza pod statkami, na których król Carus i jego wojska płynęły po Morzu
Wewnętrznym, w odpowiedzi na groźby i przechwałki diuka Yole. Tenoctris obserwowała maga ze szczytu wieży, tak jak
i spoglądała na ogłaszającego zwycięstwo diuka.
Zakapturzony wezwał na pomoc siły, które Tenoctris postrzegała jako osobne płaszczyzny kosmosu, a które dla
postronnych były lśniącymi pasmami błękitnego światła. Miały nieznacznie różniące się odcienie, co świadczyło, że czarodziej,
który zajął na dworze miejsce Tenoctris, nie panował nad swoją magią tak dobrze, jak twierdził. Pomimo to, niewiarygodna
potęga sił, które wysłał do wybranego celu, zaparła jej dech. Gdyby nie ujrzała tego na własne oczy, nie uwierzyłaby, że
jakikolwiek mag może dysponować taką mocą.
– Bogactwa, które spływały do Carcosy, teraz napłyną do Yole! – rzekł diuk. – Mój lud będzie chodził w jedwabiach
i jadał ze złotych półmisków!
Tenoctris nie miała nic przeciwko temu, że pozbawiono ją pozycji nadwornego maga. Diuk nie wygnał jej ze dworu,
zapewne po prostu zapomniawszy o jej istnieniu. Miała bardzo skromne potrzeby: trochę pożywienia do utrzymania przy życiu
jej kruchego ciała i możliwość korzystania ze starego księgozbioru biblioteki Yole, który i tak nie interesował żadnego
z mieszkańców pałacu. Było jej obojętne, czy królem będzie Carus czy Tedry, chociaż w miarę swoich skromnych możliwości
starałaby się nie dopuścić do tego, by królewskie wojska pokonały zbuntowanego diuka Yole.
Chociaż jednak zwycięstwo króla Carusa doprowadziłoby do zniszczenia Yole i śmierci wielu mieszkańców wyspy,
Tenoctris wiedziała, że sukces Zakapturzonego był znacznie większym zagrożeniem niż ogień i miecz. Czarodziej, który
posługiwał się siłami przekraczającymi ludzką zdolność pojmowania, po prostu nie był w stanie nad nimi zapanować.
– Jako diuk Yole władałem tysiącami – rzekł Tedry. – Teraz, kiedy jestem królem Wysp, będę miał pod moim
sztandarem sto tysięcy ludzi, a morza pociemnieją od kadłubów moich statków!
Tłum wiwatował. Czy żaden z nich nie czuł jak przesuwają się płaszczyzny sił, odchodząc znad połaci pustego dna
morza i skupiając się wokół Yole? Palce Zakapturzonego lekko zadrżały na poręczy tronu, lecz najwidoczniej nawet on nie
zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie sprowadził na wyspę.
Tenoctris rozumiała je aż za dobrze. Czując jak wieża drży pod jej nogami, obejrzała się za siebie. Pod wpływem
2
David Drake - Władca Wysp
wstrząsu w porcie na powierzchni morza pokazały się tysiące drobnych fal, podobnych do grotów włóczni. Ani diuk, ani
słuchający go tłum zebrany na dziedzińcu, nie zwrócili na to uwagi.
– Jam jest przyszłością! – zawołał diuk Tedry, unosząc zakutą w stal pięść. – Niechaj wszyscy pójdą tam, gdzie ich
powiodę!
Drugi wstrząs uderzył Yole jak cios gigantycznej pięści. Deszcz czerwonych dachówek spadł z dachów domów poniżej
cytadeli. Tuzin budynków runęło w obłokach kurzu, przeszywanych migotliwymi odłamkami szyb.
Wieża, na której stała Tenoctris, zakołysała się jak gałąź drzewa. Odłamki kamieni osypały się ze ścian, budząc
przerażenie tłumu.
Tenoctris uklękła na platformie i swoją zwykłą drewnianą różdżką nakreśliła znaki na pobielałych od deszczu deskach.
Nie mogła zrobić nic, żeby uratować Yole. Nie sądziła, że zdoła ocalić siebie, lecz tak potworne spiętrzenie sił dawało odrobinę
nadziei nawet magowi o tak skromnych umiejętnościach praktycznych, jakimi ona dysponowała.
Diuk Tedry wyjął miecz i wymachiwał nim w powietrzu. Wrzeszczał coś, lecz jego słowa i krzyki tysięcy
zgromadzonych na dziedzińcu ludzi utonęły w potwornym ryku trzęsienia ziemi.

Zoapher ton thallassosemon
– Tenoctris z niezmąconym spokojem wymówiła zaklęcie. Wprawdzie nie słyszała
swoich słów, lecz to w niczym nie osłabi ich efektu.
Zaskoczony Zakapturzony zerwał się na równe nogi, pojmując w końcu skutki rzuconych przez siebie czarów. Jego
fałszywy tron pękł na pół, a potem rozpadł się w czarny proch, zasypując stopy maga aż po kostki.
Wieża kołysała się tak samo jak ziemia, gdy cytadela, miasto i cała wyspa Yole zapadały się piętnaście metrów w dół.
Z dachu północnego skrzydła pałacu osypały się grube gonty, rozbijając się o bruk i tarasując przejście między budynkiem
a murem cytadeli.
Ulicami popłynęła woda. Morze aż po horyzont uniosło się kipielą białej piany, szykując się do ataku, którym podbije
wyspę. Ta zapadała się coraz bardziej, powoli, lecz nieuchronnie jak kamień rzucony w gorącą smołę.

Eulamoe ulamoe latnoeu
– powiedziała Tenoctris, gdy morze i ziemia zgodnie wydały triumfalny ryk. Gdy jej wargi
wymawiały poszczególne sylaby, różdżka czarodziejki dotykała nakreślonych na platformie symboli. –
Amoeul moeula
oeulam...
Yole nadal zapadała się, gładko i niepowstrzymanie. Wieża, na szczycie której klęczała Tenoctris, zachwiała się lecz nie
runęła. Morze ruszyło ze wszystkich stron, z łoskotem znacznie donośniejszym od pomruków poprzedzających to trzęsienie
ziemi. Fale uderzyły w mury cytadeli i obaliły je w rozbryzgach piany, które w blasku słońca migotały wszystkimi barwami
tęczy.

Amuekarptir erchonsoi mzaabua
– powiedziała Tenoctris, nie odczuwając już napięcia, jakie towarzyszyło jej od rana.
Moce, które wywoływały ten niepokój, pojawiły się w materialnej rzeczywistości. Mury dzielące kosmos runęły i ich
psychiczny napór osłabł, gdy zmieniły Yole w ruinę.

Druenphisi noinistherga...
Morze przetoczyło się po dotychczas suchym lądzie, pochłaniając wszelkie formy życia. Zaledwie kilka metrów poniżej
krawędzi wieży Tenoctris dostrzegła wydłużony pysk potwora, który chwycił zębiskami tonącego człowieka i wciągnął go
w spienioną toń. Długa płetwa na grzbiecie zabójcy zakołysała się wężowym ruchem. Ten stwór był wilkiem morskim, jednym
z wielu drapieżnych jaszczurów, które powróciły do życia w wodzie. Rzadko występowały na Wyspach, a prawie nigdy nie
zapuszczały się tak daleko na wschód. Najczęściej polowały na ryby na otwartych wodach i tylko sporadycznie wychodziły na
ląd, aby porwać z brzegu jakąś nieostrożną ofiarę.
Dziś będą miały obfitą ucztę.

Bephurorbeth!
– zakończyła Tenoctris.
Chociaż te ostatnie słowo jej zaklęcia zagłuszył ryk wód, kosmos wibrował zgodnie ze zmianami sił. Wokół Tenoctris
w idealnej równowadze skupiły się moce napierające z tysiąca stron. Wieża runęła w spienione fale, lecz platforma ze stojącą
na niej czarodziejką oddzieliły się od padającej budowli.
Tenoctris nie mogła ocalić Yole. Może zdoła uratować siebie.
W spienionej toni podskakiwały kawałki drewna i ludzkie głowy. Macki wciągnęły w toń parapet okienny, a potem
wypuściły go jako niejadalny i pochwyciły siwowłosego mężczyznę, który nadzorował ściąganie podatków dla diuka Yole.
Z wód wyłonił się olbrzymi amonit o ciele ukrytym w spiralnej skorupie barwy ognistego opalu. Tenoctris spojrzała w jedno
z wielkich ślepi o szczelinowatych źrenicach, za lasem dwudziestu lub więcej macek. Amonit ponownie zapadł w toń,
porywając ze sobą poborcę. Mackami przesuwał ciało człowieka w kierunku papuziego dzioba pośrodku łba.
Oślepiające błękitne światło otoczyło Tenoctris. Gwiazdy wirowały nad nią przez tysiąc lat, wymazując jej pamięć
niczym gumka ścierająca rękopis i przygotowująca go pod nowy zapis.
W niewyobrażalnie odległym od niej miejscu i czasie, ocean przetaczał się nad świeżym grobem Yole.
KSIĘGA I
1
Kiedy w pierwszym blasku świtu spojrzała na planszę, ujrzała na niej nowego pionka. Znieruchomiała.
Plansza była ogromną płytą matowego agatu, o naturalnym wzorze, starannie dobranym przez czarodzieja, który
przyciął ją i wypolerował wiele wieków przed pojawieniem się ludzi. Trzymała ją w ukryciu, nie za kratami i zamkami, lecz
w innym wymiarze, z którego mogła przywoływać ją do medytacji.
Dla niewprawnego oka pionki były tylko kawałkami cennego turmalinu, nieobrobionymi lub topornie rzeźbionymi przez
jakiegoś pełnego zapału, lecz niewiele umiejącego barbarzyńcę. Dla wprawnych, bystrych oczu... oczu czarodziejki takiej jak
ona, te pionki były obdarzone wszelkimi subtelnymi cechami żywych istot, na które oddziaływała jej wola – ludzkimi
marionetkami, które przesuwała wraz z niewidzialnym przeciwnikiem, a których ruchy wpływały na posunięcia pozostałych
3
David Drake - Władca Wysp
pionków.
Poświęciła nieskończenie wiele czasu i wysiłku na studiowanie tych turmalinowych pionków, doskonaląc swoją
strategię postępowania z żywymi istotami, które uosabiały. Na planszy znajdowały się ich setki, a każdy miał swoją wartość,
lecz sztuka rozgrywki polegała na zidentyfikowaniu tych, które zapewniały drogę do zwycięstwa. Poprzedniej nocy znalazła
cztery z nich.
Dwa były pionkami o wielkiej sile. Twarde, kruche kamienie, z których je ukształtowano, były na jednym końcu zielone
jak morze, a rubinowo czerwone na drugim. Kryształy różniły się kształtem u góry i na dole, a także od siebie nawzajem.
Były Mieszańcami: potomstwem człowieka i istoty mającej ludzkie jedynie kształty, hybrydami o umiejętnościach,
jakich nie wykazywało żadne z rodziców. Nie były magami, lecz potrafiły posługiwać się mocami, nad jakimi nie panował
żaden człowiek, nawet posiadający nadzwyczajne umiejętności i siły.
Mieszańce mogły być niebezpieczne, ale nie z własnej woli, jedynie gdyby kierował nimi jej przeciwnik. Jeśliby nie
zdołała wykorzystać ich do swoich celów, mogła w najgorszym razie wycofać je z gry.
Pozostałe dwa pionki były spiralnie splecione, jakby wyrzeźbiono je z jednego kryształu... co było niemożliwe,
niewiarygodne. Jeden miał brązową metaliczną barwę, jakby związaną ze znacznym dodatkiem żelaza. Był ciemny, lecz
przezroczysty i w jego głębi przepływały niewyraźne kształty. Druga spirala była przejrzysta jak woda, choć podobnie jak toń
lekko zabarwiona. W tym przypadku świetlistym blaskiem pierwszych kropli rosy.
Czubkami palców dotknęła tych dwóch spiral. Były zimne lub gorące – nie potrafiła powiedzieć. Chociaż tak długo
studiowała pionki, niektóre ich cechy pozostawały nieuchwytne. Powinna rozdzielić je i zbadać osobno, gdyż jeden z nich był
kluczem, który odkryje miejsce, gdzie przed tysiącem lat Lorcan z Haft ukrył tron Malkara.
W tym pionku kryła się cała potęga kosmosu i można było nim kierować. Poruszałby się zgodnie z jej wolą lub wolą
przeciwnika, zakapturzonej postaci, którą wyczuwała, lecz nigdy nie zdołała dostrzec. W tej grze nie było trzeciego gracza!
A jednak...
Tej nocy, gdzieś pomiędzy zmrokiem a świtem, na planszy pojawił się niewielki stożek z błękitnego turmalinu,
powiązany z tymi czterema kluczowymi pionkami. Musiała dowiedzieć się, co on oznacza, a przede wszystkim przyczynę jego
obecności.
Narzuciła na planszę szkarłatną kapę i skierowała się do drzwi. Na pozór jedynym ich zamknięciem było niewielkie
pasmo pajęczyny, lecz ktoś, kto usiłowałby wtargnąć do środka, znalazłby się w miejscu, do którego nie zamierzał się dostać
i które z pewnością by mu się nie spodobało.
Otworzyła drzwi. Stojący tam sługa nisko się jej skłonił.
– W żadnym wypadku nie wolno mi przeszkadzać – powiedziała. Ruchem głowy wskazała na nakrytą serwetą tacę
z przekąskami, czekającą na stoliczku obok drzwi. – Będę pościć, więc zabierz to.
Sługa ponownie się skłonił.
– Jak sobie życzysz, królowo – powiedział.
Zamknęła i zapieczętowała drzwi. Jej zakapturzony przeciwnik nie mógł umieścić tego nowego pionka na planszy...
A jeśli nie on, to kto?
2
Garric or-Reise rzucał się w swoim łóżku na poddaszu należącej do rodziców gospody, śniąc o potwornym wirze. Woda
była lodowata i tak gęsta, że wydawała się twarda jak kamień. Nitki brudnobiałej piany znaczyły spiralę wiru, jak pasma agatu.
Garric zdołał unieść z wirującej wody głowę i prawe ramię, lecz reszta jego ciała tkwiła w toni, jak mucha w bursztynie.
– Pomocy! – krzyknął, ale ryk wody zagłuszył jego wołanie. Napór wody żelazną obręczą ściskał mu pierś, nie
pozwalając zaczerpnąć tchu.
Potężny prąd pochwycił w swe objęcia również inne stworzenia. Przeważnie potwory.
We śnie Garric widział wilka morskiego, który miotał się niemal w samym środku wiru. Za życia Garrica wilki morskie
kilkakrotnie napadały na pastwiska otaczające Barca’s Hamlet, lecz ta bestia miała ponad sześć metrów długości, a więc była
dwukrotnie dłuższa i wielokrotnie cięższa od każdej z tych, jakie dotychczas widział. Miała paszczę tak długą jak jego ramię
i żółte zębiska, którymi mogła przeciąć człowieka na pół.
Nieco dalej unosił się segmentowany stwór o spłaszczonym, okrytym chitynowym pancerzem ciele, dłuższym od łodzi
rybackiej. Rzędy jego wiosłowatych nóg dygotały w próżnym wysiłku w gęstej jak żel wodzie. Miał parę szczypiec jak
skorpion z jakiegoś koszmarnego snu, a jego mozaikowate wyłupiaste oczy lśniły w słabym świetle.
Daleko w dole tkwił wywijający mackami amonit o skorupie wielkości stodoły. Żółtymi ślepiami z bezmyślną
nienawiścią spoglądał na Garrica, lecz i on był więźniem potwornego wiru.
Na dnie morza, nieskończenie odległa, stała ludzka postać, zarzucając linę z drgającego fioletowego ognia. Ta postać
była okryta długą czarną szatą z kapturem, który zasłaniał jej twarz. Trzaskający płomień powoli pełzł w górę, zbliżając się do
Garrica, podczas gdy śmiech zakapturzonej postaci zagłuszał ryk wiru. Coraz bliżej...
Garric obudził się ze ściśniętym gardłem, z którego nie mógł wydostać się krzyk. Był owinięty mokrą od potu pościelą,
a nie w objęciach wiru. Szyba w niewielkim okienku jaśniała już szarością przedświtu.
– Niech Pani i Pasterz mają mnie w opiece – szepnął Garric, czekając aż serce przestanie mu walić jak młotem. –
Niechaj Duzi, która pilnuje naszych stad, strzeże i mnie.
Otworzył okno, wpuszczając chłodne powietrze. Grube szkło zbytnio zniekształcało obraz, aby można przez nie
dostrzec cokolwiek poza przemianą nocy w dzień. Kiedy Garric je uchylił, dojrzał jakąś postać, leżącą na tratwie niedaleko
brzegu.
Garric odrzucił lniane prześcieradło i lekki koc, pod którym spał. Nawet późną wiosną sztorm przynosił zimne noce. Nie
chciało mu się spinać pasem tuniki, w której spał i jak wszyscy w Barca’s Hamlet chodził boso już od pierwszych roztopów.
Zeskoczył z okna i opadł na ziemię dwa metry niżej. Nie zawołał, żeby zbudzić innych, gdyż obawiał się, że to może
4
David Drake - Władca Wysp
być jeszcze sen. W pierwszej chwili pomyślał, że postać na tratwie jest zakapturzonym rybakiem z jego koszmarnego snu. Jeśli
naprawdę przy brzegu ktoś pływa, Garric nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby wyciągnąć go na brzeg. Natomiast jeśli zwiodła
go wyobraźnia, lepiej, żeby nie dowiedzieli się o tym inni.
Bez wysiłku zbiegł po murze oporowym na żwirowatą plażę. Tunika łopotała mu wokół nóg. Garric był rosły jak na
siedemnastolatka, chociaż chudy i kościsty. Jego siostra Sharina też była wysoka, jednak smukła w sposób pasujący do pukli jej
jasnych włosów, natomiast ich przyjaciel Cashel przypominał krzepki dąb. Cashel był tak krępy i szeroki w barach, że wydawał
się przysadzisty, chociaż wzrostem prawie dorównywał Garricowi.
Rybacy powyciągali swe sześciowiosłowe kutry na brzeg, lecz fale wczorajszego sztormu wepchnęły je jeszcze dalej.
Trzy łodzie były przewrócone, a dwie inne złączone jak w miłosnym uścisku – ta na górze zmiażdżyła dwie trzecie drugiej.
Morze Wewnętrzne z sykiem omywało plażę. Ten dźwięk był głośniejszy niż się wydawało, co można było stwierdzić
dopiero wtedy, kiedy odeszło się w głąb lądu, za pierwsze pasmo wzgórz. Fale z pluskiem uderzały o tratwę. On i leżąca na niej
twarzą w dół kobieta były równie rzeczywiste jak sięgająca do kolan woda, którą rozpryskiwał biegnący na pomoc Garric.
Tratwa osiadła na łasze muszli i żwiru tak niskiej, że podczas odpływu niczym by się nie odróżniała od reszty płaskiej
plaży. Ku zdumieniu Garrica tratwa okazała się fragmentem jakiegoś budynku, a nie pokrywą okrętowego luku, jak
początkowo przypuszczał.
Kobieta cicho jęknęła, kiedy ją podniósł. Przynajmniej była żywa. Była starsza od matki Garrica, chociaż w tym nikłym
świetle nie potrafił dokładnie ocenić jej wieku. Wziął ją na ręce. Niewiele ważyła, chociaż gruby brokat jej szaty nasiąknął
morską wodą.
Garric odwrócił się i ruszył w górę omywanego przez fale zbocza, starając się nie potknąć i nie upuścić nieszczęsnej.
Woda szarpała kraj jego tuniki, jakby wzgardliwie usiłując go obalić.
– Mamy rozbitka! – zawołał ile tchu w płucach. Nie spodziewał się, by ktoś go usłyszał nim dotrze do gospody, chociaż
mógł jakiś rybak oglądać szkody wyrządzone przez straszliwą burzę, jaka rozpętała się poprzedniego dnia. – Przygotujcie łóżko
i wodę!
Garric nie miał pojęcia, skąd mogła się wziąć ta kobieta. W promieniu siedemdziesięciu kilometrów od wschodniego
wybrzeża Haft nie było żadnej wyspy z drewnianymi zabudowaniami. Jeśli sztorm przygnał tutaj tę prowizoryczną tratwę –
a tak najwidoczniej było – to cud, że ofiara znalazła dość siły, by się na niej utrzymać podczas najgorszej burzy, jaka w tym
pokoleniu rozszalała się na Morzu Wewnętrznym.
– Na pomoc, mam rozbitka!
Długimi, zręcznymi krokami wspiął się na stromy brzeg. Garric miał dość sił, żeby wyjąć z bagna dorosłą owcę
i wynieść ją na ramionach na suchy brzeg. W porównaniu z tym, ten wysiłek był niczym.
Garric przy tej czy innej okazji wykonywał większość gospodarskich prac w Barca’s Hamlet. Razem z Shariną mieli
pewnego dnia odziedziczyć gospodę – jak twierdził ich ojciec, Reise. Jednak Garric nie wiedział, czy chce być karczmarzem,
a Sharina... Kto wie, czego naprawdę pragnęła? Ich matka, Lora, traktowała ją tak, jakby była zbyt dobra do czegokolwiek!
Reise zdawał się nie przywiązywać wagi do tego, czy po jego śmierci dzieci zechcą prowadzić gospodę czy nie. Jego
obowiązkiem było ich wszystkiego nauczyć. Co potem zrobią ze swoim życiem, to ich sprawa.
Reise or-Laver był obowiązkowym i wykształconym człowiekiem, który przybył na wielką wyspę Haft ze stołecznego
Valles na Ornifal i został urzędnikiem na dworze księcia Niarda. Kiedy przed siedemnastu laty Niard i księżna Tera zginęli
podczas rozruchów, Reise przybył do Barca’s Hamlet z dwojgiem małych dzieci i żoną Lorą – miejscową dziewczyną, która
służyła w pałacu księcia w Carcosie. Chociaż kupił tu podupadłą gospodę i podniósł ją z ruin, mieszkańcy Barca’s Hamlet
nadal traktowali go jak obcego.
Reise zapewnił utrzymanie dzieciom i osobiście nauczył je nie tylko podpisania się i liczenia na palcach, ale także
literatury oraz matematyki. Pracował bez narzekań i bez słowa płacił długi. Cieszył się szacunkiem wszystkich w Barca’s
Hamlet... ale Reise był zawziętym, skorym do gniewu człowiekiem, którego naprawdę nikt nie lubił, nawet jego syn.
Domostwa w Barca’s Hamlet były bardzo skromne – dwa lub trzy pokoje i stryszek, szopa i letnia kuchnia na podwórzu;
ściany zrobione z wikliny przeplecionej między pionowo wbitymi palikami, uszczelnionej gliną oraz mchem i pokrytej
tynkiem. Dachy były strome, a kominy zbudowane z kamienia, cegły lub – jak u najuboższych – z patyków i gliny, co
nieustannie groziło pożarem.
Gospoda mieściła się w wiekowym, piętrowym budynku z pomarańczowej cegły. Po jej zachodniej ścianie pięły się
grube jak męskie ramię pędy wisterii, z których w maju zwisały grona dzwonkowatych purpurowych kwiatów. Na
wewnętrznym dziedzińcu zmieściłoby się kilka powozów jednocześnie, a w stajni na północnym końcu znajdowały się boksy
dla dwudziestu koni. Garric nigdy nie widział, aby więcej niż połowa z nich była zajęta, nawet w Święto Barana, kiedy kupcy
przybywali po wełnę, a pasterze sprzedawali zbędne zwierzęta, których z braku żywności nie mogli utrzymać przez zimę.
Drugim dużym budynkiem w wiosce był młyn, znajdujący się obok gospody. Ta była stara, ale młyn był jeszcze starszy.
Tę zbudowaną z idealnie dopasowanych kamieni budowlę wzniesiono w czasach Dawnego Królestwa. Podczas przypływu fale
wypełniały zbiornik, a młynarz mógł potem w dowolnej chwili podnieść zastawkę i wypuścić kanałem wodę, która poruszała
młyńskie koła. Przypływ był daleko pewniejszą i przewidywalną siłą napędową od wiatru czy strumienia, gdyż nie zależał od
wiatrów czy pór roku, ale tylko najmocniejsze konstrukcje mogły wytrzymać napór wiosennych przypływów, podczas
koniunkcji słońca i księżyca. Od tysiąca lat na Haft nikt nie odważył się wybudować drugiego takiego młyna.
– Gdzie ja jestem? – zapytała kobieta-rozbitek. Jej głos był tak ochrypły i słaby, że niosący kobietę Garric usłyszał te
słowa tylko dlatego, że jej głowa opierała się na jego ramieniu, tuż przy uchu.
Otworzyły się tylne drzwi gospody. Stanął w nich Reise, trzymając zapaloną łodygę namoczonej w tłuszczu cykuty,
która dawała słabe żółte światło.
– Jesteś w Barca’s Hamlet – rzekł Garric. – Za chwilę położymy cię do łóżka. Dostaniesz, pani trochę mleka z żółtkiem
i cukrem.
– Gdzie znajduje się Barca’s Hamlet? – szepnęła kobieta. – Czy jestem na Yole?
Reise otworzył drzwi na oścież i odsunął się. Lora stała w głównym korytarzu, a Sharina przechylała się przez
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl