Dodd Christina - Słoneczny skarb,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
19 maja roku pańskiego 1777
Nie byliśmy w stanie się dłużej bronić i nasza bogata misja wpadła w ręce Indian. Całymi dniami modlimy
się w strachu, nocami zaś przybliżamy się do kalifornijskiego wybrzeża i misji San Antonio de Padua. Boję
się, że Indianie dobrze znają miejsce naszego pobytu i dłużej nie uda nam się uniknąć spotkania z nimi.
Dlatego też postanowiłem zanurzyć pióro w atramencie i spisać historię złotego skarbu dla moich braci w
wierze Chrystusowej.
- z dziennika brata Juana Estevana
de
Bautisty
ROZDZIAŁ 1
Kalifornia, rok 1846
Człowiek i byk, zastygli w pół kroku, mierzyli się wzrokiem.
- Toro, toro
- wiatr przyniósł do Katherine słowa mężczyzny, wymówione pieszczotliwym, głębokim
głosem, jakby zwracał się do kochanki.
Naprzeciw sześciuset kilogramów bojowej siły stał Damian de la Sola, trzymając w rękach czerwoną, bo-
gato zdobioną płachtę. Poplamione rękawy białej koszuli kryły mocno umięśnione, krzepkie ramiona.
Mężczyzna opierał jedną opaloną rękę na biodrze, zupełnie jakby byk był czymś nieistotnym, niewartym
jego zainteresowania. Katherine zwróciła uwagę na tę rękę, ciemną, zręczną. A kiedy spojrzała na biodro,
poczuła, że rumieniec rozgrzewa jej policzki.
Był dobrze zbudowany - wspaniale zbudowany. Zamachał płachtą, którą mocno trzymał w drugiej ręce.
Katherine podskoczyła; ogarnęło ją poczucie nierealności. Rozgrywające się w zagrodzie widowisko
całkowicie ją pochłonęło. Stała cicho, w napięciu, tak jak wszyscy zgromadzeni widzowie. Południowe
słońce niemal ją oślepiało. Niezmienny kalifornijski wiatr unosił kurz w zagrodzie, niosąc ku niej różne
zapachy. Mieszały się one z odorem przebiegłego, chytrego byka, może nawet zbyt zręcznego przeciwnika
dla człowieka, który igrał ze śmiercią.
Płachta znów załopotała. Byk ruszył galopem. Pędził w stronę Damiana, który przesunął się zaledwie
odrobinę, by przepuścić zwierzę. Byk przemknął o centymetry od jego ramienia. Katherine poczuła
śmiertelny powiew na swej delikatnej ręce, zupełnie jakby sama stała wewnątrz zagrody. Pod stopami
czuła dudnienie ziemi.
Przeciwnicy znieruchomieli, oceniając się na nowo. Katherine rozpięła górny guzik u sukienki. Chociaż był
dopiero marzec, pot spływał jej po plecach i zraszał czoło. Na arenie wirowały tumany kurzu, ale nikt nawet
nie drgnął. Nie pojmowała, dlaczego zrobiło jej się tak gorąco.
Nie był to niepokój. Nazywała się przecież Katherine Chamberlain Maxwell z Bostonu i była bardzo
rozsądną kobietą. Rozumiała, że mężczyzna wybierający tak ryzykowne rozrywki sam odpowiada za siebie.
A więc to nie z niepokoju ściskała drewnianą poręcz tak mocno, aż drzazgi wbijały jej się w dłonie.
Na miejscach przeznaczonych dla widzów trzepotały wachlarze, którymi sefiory próbowały ostudzić twarze
i podniecenie. Szum wachlarzy mieszał się z łopotem płachty, ale Damian nie dbał o to. Również Katherine
nie zwracała na to uwagi. Skoncentrowała się na bestii i na wojowniku.
Już wcześniej widziała tego byka, wiele razy. Był dorodnym samcem. Głęboki brąz jego sierści kojarzył się
Katherine z czekoladą, a może z bryłą lepkiego, wiosennego błota, które czuła pod stopami. Byk miał
aksamitny nos, a piękne łuki rzęs rzucały cień na jego pysk.
Również Damiana widziała już wcześniej wielokrotnie. Jego piękne, czyste rysy przywodziły jej na myśl
greckiego boga. Wiatr odsłonił mu czoło. Osadzone głęboko pod linią brwi oczy przydawały jego twarzy
wyrazu zadumy. Miał długi, szlachetny nos. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe zdradzały wrażliwość,
zaś mocna, kwadratowa szczęka - zdecydowanie. To była twarz pełna kultury, poezji, filozofii.
Ale to złudzenie, tylko złudzenie.
Byk był godnym rywalem, instynktownym wojownikiem i gladiatorem z przypadku.
Człowiek był zdobywcą i chciał w prymitywnej walce wykazać swoją wyższość.
Tłum jęknął i Katherine usłyszała pierwszy zdławiony okrzyk. -
Ole, torero. Ole!
- Zabrzmiało to jak
zagrzewanie do brutalnej rywalizacji, ale nie była w stanie oderwać wzroku od areny, żeby dać wyraz swej
dezaprobacie. Nie odrywając wzroku od Damiana, widziała, jak przytupuje nogą. Usłyszała odgłos tej
prowokacji, zobaczyła unoszący się obłok kurzu i rozdrażnienie zwierzęcia.
- Ole!
Pokaż nari), co potrafisz, mój synu!
Ten okrzyk skłonił ją do zerknięcia w bok. Ojciec Damiana wyciągnął ku niebu zaciśniętą pięść, dumny jak
diabli ze swojego syna.
- Głupota - stwierdziła, zdegustowana zachowaniem don Luciana, walką z bykiem i całym tym barba-
rzyńskim widowiskiem. Słowa jej komentarza porwał wiatr.
Zupełnie jakby głos don Luciana zdjął z ludzi czar, zewsząd wybuchły okrzyki zachęty. Kobiety zerwały się
na nogi, mężczyźni ruszyli do przodu, a z każdego gardła wydobywał się ryk -
Ole. Ole, torero!
Byk odpowiedział arogancją. Postawił uszy do góry. Kiwał głową w rytm okrzyków tłumu, bacznie przy-
glądając się Damianowi i trzepoczącej płachcie. Okrążając arenę powitał widzów, po czym zatrzymał się
naprzeciwko swojego przeciwnika. Utkwił wzrok w złotym metalu, połyskującym wokół szyi Damiana.
Opuścił głowę.
Ostre jak brzytwa rogi skierowały się ku Damianowi, ku jego brzuchowi, ku klatce piersiowej. Damian
jednak się nie cofnął. Ruchami płachty zwabił zwierzę. Bestia minęła go o włos. Potem byk szybko przebiegł
rundę wokół zagrody i ruszył z powrotem.
Damian stał w miejscu, w gotowości, pełen pogardy. Uniki wykonywał z niezwykłą precyzją. Nie słysząc
wrzasków tłumu, poruszał płachtą w rytmie płynnego, zmysłowego tańca zwierzęcia.
Gra była straszna, a zarazem pełna wdzięku i swobody. Katherine widziała jej piękno, ale jednocześnie czuła
zagrożenie. Patrząc na plecy Damiana, na jego pewny siebie uśmieszek, widoczny, gdy odwracał głowę,
miała ochotę wedrzeć się na arenę i przerwać ten nonsens.
Byk podskoczył, zakręcił się i ruszył wprost na Damiana, a nie na mającą odciągać jego uwagę płachtę·
Damian roześmiał się, odrzucił płachtę i czekał.
Katherine miała ochotę zasłonić twarz rękami, ale nie była w stanie się poruszyć. Wszystko zamarło, nawet
wachlarze. Damian wyciągnął ręce. Niby powoli, a jednak błyskawicznie, pochwycił rogi. Byk uniósł łeb.
Damian usunął się i przeskoczył ponad szerokim grzbietem. Wylądował na nogach tuż obok zaskoczonego
zwierzęcia, podniósł do góry ręce i skłonił się·
Nastąpiła eksplozja szaleństwa. Kobiety piszczały, mężczyźni krzyczeli. Czterech pastuchów przeskoczyło
ogrodzenie i pobiegło w stronę byka. Zdezorientowany zniknięciem swojego głównego przeciwnika byk
zaszarżował na nich z zapałem. Kowboje tak długo biegali wokół zwierzęcia, dopóki nie przepędzili go
przez bram~ i wąskie przejście na pastwisko.
Katherine odetchnęła z ulgą. Nie mogła jednak pozbyć się obaw do końca. Nadal nie mogła złapać tchu,
ciągle miała zaciśnięte dłonie. Była całkowicie skoncentrowana na Damianie. Syciła wzrok jego urodą,
podkreśloną przez ciemną skórę, cień czarnej brody na policzkach i wąsik, rysujący się nad górną wargą·
I wtedy zwrócił tę twarz ku niej.
Zauważył jej zainteresowanie, jej zachwyt i zdumIeme.
Zaśmiał się, zupełnie tak jak w chwili, gdy widząc ruszającego byka odrzucił płachtę. Z początku zrobił to
cicho, dla własnej satysfakcji. Potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem.
Miała ochotę rozejrzeć się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś z Kalifornijczyków to zauważył. Ale nie
mogła. Nie mogła oderwać wzroku od rozradowanego męzczyzny.
Jego zadowolenie wprawiło ją w zakłopotanie, podobnie jak jaskrawe słońce i ciągle wiejący wiatr. Damian
zmierzył ją wzrokiem. Oceniał jej reakcję, oceniał ożywienie, które nagle w nią wstąpiło.
Upłynął już niemal rok od chwili, gdy po raz ostatni świadoma była swojego ciała, dostrzegała swoje
otoczenie i siebie samą· Odrętwienie chroniło ją przed wspomnieniami wydarzeń, których nie mogła znieść.
A teraz życie wdarło się do jej mózgu, zadając ból. Ból podobny do tego, jaki się czuje, gdy w zdrętwiałych
nogach zaczyna krążyć krew.
Kuksaniec w plecy wyrwał ją spod uroku Damiana.
Zobaczyła chłopca, który potrącił ją z tyłu, a teraz przechodził przez płot. Dokoła wszyscy ludzie poruszali
się i wznosili okrzyki. Mężczyźni przeskakiwali ogrodzenie areny, kobiety stawały na ławkach. Dzieci
tańczyły, nie bacząc na wzbijany nogami kurz. Wszyscy wykrzykiwali imię Damiana.
Próbowała go odszukać wzrokiem, ale w zagrodzie zwycięzcę otoczyli mężczyźni, klaskaniem i gwizdami
wyrażając uznanie dla jego wspaniałego wyczynu. Potem pojawił się w górze, kołysząc się na niosących go
ramionach. Znów się zaśmiał, ale tym razem był to oficjalny śmiech zadowolenia. Ponieśli go wokół are-
ny. Nawet na nią nie zerknął, mijając miejsce, w którym stała.
Ogarnął ją dziwny nastrój, jakby przez chwilę czas się dla niej zatrzymał. A potem wszystko wróciło do
normy, tylko ona nie pasowała do tego normalnego świata.
Nie było w tym jednak nic dziwnego. Nigdy nie pasowała do otaczającego ją świata.
Poczuła mrowienie w ręce. Nadal z całych sił ściskała kostropatą, drewnianą poręcz. Musiała się zmusić do
rozluźnienia uchwytu. Miała zbielałe opuszki palców i wewnętrzną powierzchnię dłoni. Po kolei prostowała
palce, czując w nich przenikliwe ukłucia tysięcy igieł. Wokół sporej drzazgi, wbitej u nasady kciuka, sączyła
się krew.
- Co pani sądzi o tym, dona Katherine? Oderwała spojrzenie od swojej ręki i przeniosła je na ojca Damiana.
Nie miała czasu, żeby się pozbierać, odzyskać panowanie nad sobą i stać się na powrót stateczną,
pragmatyczną osobą, za jaką się uważała. Zadowolona była, że jej głos zabrzmiał normalnie, gdy
powiedziała:
- Dość niezwykłe. Czy walki byków zawsze tak przebiegają?
Don Lucian de la Sola uśmiechnął się. - Nigdy. Nigdy jeszcze nie widziałem torreadora o takiej odwadze. -
Ujął jej zdrętwiałą dłoń i zaczął ją rozmasowywać, jednocześnie obserwując wiwatujący tłum, który wręczył
Damianowi bukłak z winem. - Oczywiście, przecież to mój syn.
- Najwyraźniej goście również uważają, że dzielnie walczył. - Katherine uśmiechnęła się do starszego pana,
który był jej przewodnikiem w tym obcym świecie. - Byk jest bardzo niebezpieczny. Bardziej niż mogłabyś
sobie wyobrażać.
- Właśnie odkryłam, że mogę sobie bardzo wiele wyobrazić - oświadczyła z rozgoryczeniem.
- Babska wyobraźnia. - Parsknął śmiechem i poklepał ją po ręce. - Powinienem był wiedzieć. Jesteś
wrażliwą kobietą.
- Doprawdy? - Zdumiona, usiłowała ukryć niezadowolenie, iż tak błędnie oceniono jej charakter. Chyba
raczej jestem rozsądna.
- Ależ naturalnie, naturalnie. Wydawało mi się jedynie, że przejmujesz się losem mojego syna.
- Owszem, przejmuję się. Prawie od roku jest moim pracodawcą - oświadczyła.
- No właśnie. - Kiedy jego palce zacisnęły się na jej ręce z wbitą dtzazgą, Katherine wzdrygnęła się. Don
Lucian skierował wzrok na jej dłoń, zmrużył oczy i zaczął się klepać po surducie. - Nie zabrałem ze sobą
okularów. - Odsunął jej rękę jak najdalej od siebie i skupił wzrok. - Oj, nie możesz dopuścić, żeby zaczęło
ropieć.
- Wyjmę drzazgę - zapewniła go. - W pokoju mam zestaw medyczny.
- Gdzie go zdobyłaś?
Uśmiechnęła się, widząc jego zdumienie. - Przywiozłam z Bostonu. Nie wiedziałam, co może się przydarzyć
w kalifornijskiej dziczy.
- I jest tu tak dziko, jak sądziłaś? - rzucił z irytacją·
Spojrzała na zagrodę. - Pod pewnymi względami. - Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem - skarcił ją z kpiącą
powagą. - Spodziewałem się twojego zapewnienia, że moje ranczo Donoso można porównać z Bostonem i
bardzo ci się tutaj podoba.
Ta żartobliwa uwaga przywołała na twarz Katherine uśmiech. - Bardzo mi się tutaj podoba, a Kalifornia nie
jest taka sama jak Boston. Jest o wiele wspa-
nialsza. Czysta, jasna i nowa. Kiedy Stany Zjednoczone przyłączą tę krainę, będzie to najlepszy stan.
- Nie mów tego Damianowi - powiedział.
- Dlaczego? Czyżby nie chciał przyłączenia Kalifornii do Stanów Zjednoczonych? Przecież ze związku z
Meksykiem nic dobrego dla Kalifornii nie wynikło.
- W tym miejscu Damian zgodziłby się z tobą. Z galanterią podał jej ramię i ruszyli w stronę hacjendy.
Poprzednie cztery dni fiesty umożliwiły Katherine lepsze poznanie Kalifornijczyków. W końcu wszyscy
zgromadzą się na trawie, szukając ochłody w cieniu drzew. Nieliczni wydostali się już z gęstego tłumu w
zagrodzie i skupili na ławkach. Inni przybędą, żądając czegoś do odświeżenia.
- Dwa lata temu namawiał senora Larkina do aneksji - rzucił zamyślonym głosem don Lucian.
- Kogo? - spytała Katherine, błądząca myślami zupełnie gdzie indziej.
- Konsula amerykańskiego. Damian namawiał do aneksji Kalifornii każdego, kto tylko chciał słuchać. A
teraz Amerykanie grożą, że zabiorą ziemie Damiana, kiedy Kalifornia zostanie przyłączona do Stanów
Zjednoczonych, Damian zaś boi się o prawa Kalifornijczyków pod obcymi rządami.
Zagryzła wargę i zmarszczyła czoło. - Mój wuj jest prawnikiem, mój ojciec był prawnikiem i ja sama znam
się co.nieco na prawie. Przeniesienie tytułów własności ziemi pod inną jurysdykcję może być trudne, ale
wierzę, że Stany Zjednoczone będą podejmować uczciwe decyzje.
- Wyjaśnij to panu Emersonowi Smithowi. Jest jak sęp, czekający, by wydrzeć mojemu synowi jego
dziedzictwo.
- Pan Smith? Czy to tamten wysoki męzczyzna z twarzą jak nagrobkowa rzeźba?
Don Lucian skinął głową. - To ten, który wygląda, jakby uciekł z cyrku.
Katherine zaskoczył szorstki, pozbawiony cienia uprzejmości ton tej uwagi. - Czemu więc jest na fieście,
skoro don Damian go nie lubi?
- Zapraszamy wszystkich. To nasz zwyczaj.
- Tak - rzekła, zatrzymując się i stając przed nim. - Zauważyłam to i jestem wdzięczna.
- Nie mówiłem o tobie. - Jego twarz rozluźniła się i obdarzył ją ciepłym spojrzeniem. - Ty należysz do
rodziny.
- Znów muszę podziękować. - Zabrzmiało to dziwnie, powierzchownie, ale nie wiedziała, jak ma wyrazić
swoją wdzięczność. W Bostonie nauczono ją, że jest ciężarem, który trzeba znosić. Tymczasem ci ludzie,
Kalifornijczycy, przygarniali pod swój dach przyjaciół i obcych, nie zważając na pozycję i rangę.
Potraktowali ją ciepło, słodko, uprzejmie. Zacinając się, pełna obawy, żeby nikogo nie obrazić, powiedziała
cicho: - Zachowaliście się, jakbym była córką marnotrawną, która powróciła z podróży.
Don Lucian przysunął się bliżej i otoczył ją ramieniem. - Jesteś dla mnie córką, której nigdy nie miałem.
Spojrzała na niego. - Nikt zdaje się nie zwracać uwagi na to, że jestem tylko gospodynią. Pozostali służący
pomagają mi z szacunkiem. Goście upierają się, żeby traktować mnie jak h'(:morowego gościa.
- Jesteśmy więc szczęśliwi. - Przystanął na skraju cienia pod drzewem. - Pozwól, że cię zaprowadzę do doni
Xaviery Mediny. Z pewnością będzie miała odpowiednie narzędzia, aby zająć się twoją drzazgą i nie
będziesz musiała opuszczać fiesty.
- Nie mogę.
- Nonsens.
Cofnęła się, ale don Lucian już podszedł do siedzącej na ławce i wachlującej się nie dbale matrony. Dono
Xaviero, czy mogłabyś pomóc naszej młodej przyjaciółce?
Dama miała na sobie obszerną i powiewną czarną suknię, kryjącą jej obfite kształty. Sterowała fiestą jak
królowa, a może jak nieoficjalna pani domu, którą zdawała się być. Ujęła dłoń Katherine, którą podsunął jej
don Lucian, i obejrzała ją dokładnie. Powolnym, płynnym ruchem wyciągnęła zza ucha pięciocentymetrową
szpilkę do włosów i wbiła ją w dłoń dziewczyny. Drzazga wyszła niemal bezboleśnie, ale pojawiło się trochę
krwi i Katherine, poczuwszy, że nogi miękną jej w kolanach, przysiadła obok doni Xavlery.
- Nasza młoda przyjaciółka nie jest tak odważna, za jaką chciałaby uchodzić - zauważyła dona Xaviera, po
czym chwyciła Katherińe za kark i pochyliła jej głowę w dół.
- Na to wygląda.
Don Lucian przesunął się, żeby ukryć jej słabość przed wzrokiem innych dam. Katherine skoncentrowała się
na walce z mdłościami. Opuściła głowę, głęboko wdychając powietrze do płuc. Ręce zwisały jej przy
nogach. Pomógł jej wiatr i masaż ramion wykonany muskularną ręką doni Xaviery. Kiedy poczuła się na tyle
d0brze, żeby usiąść, naparła na masującą ją dłoń, która wówczas się odsunęła. Dziewczyna oparła się z
westchnieniem o pień drzewa, a włosy zawirowały jej wokół ramion. - Och, senora Medina, pani też? -
jęknęła.
- Tak mocno związujesz włosy, że na pewno hamuje to krążenie krwi - rzekła senora z udawaną naganą w
głosie. - Powinnaś nosić je rozpuszczone. Przyciągają wzrok jak rzeka złota.
Katherine starała się nie okazać rozgoryczenia.
Tych ciemnowłosych arystokratów fascynowały jeJ jasne pukle. Bez względu na to, czy spotykała grupę
mężczyzn czy kobiet, zawsze kończyło się tym, że spinki rozsypywały się po podłodze, a włosy opadały jej
na ramiona, żeby nie wiadomo jak starannie je upięła i skryła pod naj obszerniejszym nakryciem głowy.
Podejrzewała, że był to rodzaj gry, która zaczynała się w chwili, gdy na ramiona opadały jej rozpuszczone
włosy, kończyła zaś w momencie, gdy się rumieniła. Odkryli, że łatwo się płoni. Odkryli też, że nie jest
przyzwyczajona do komplementów. Doszli do wniosku, że trudno jest ignorować taki zestaw .
. Kobiety z życzliwością obserwowały mężczyzn komplementujących jej oczy. Ktoś przyrównał je do zieleni
morza o wschodzie słońca. Inny stwierdził, że są jak niezmącone, górskie stawy.
Wychwalali jej cerę. Jak złoty pocałunek słońca, rzekł jeden. Ozdobiony ciepłą, słodką smugą piegów,
zgodził się drugi.
Wszyscy też - kobiety, mężczyźni i dzieci - komentowali jej figurę. Uchodząca w Bostonie za osobę nieco
powyżej średniego wzrostu, tutaj górowała nad niższymi i tęższymi Hiszpankami. Zdumiało ją, z jaką
chciwością zaczęła wysłuchiwać komplementów i jak bardzo pragnęła w nie wierzyć. Nie umiała jednak po-
godzić się z bezpośredniością Ralifornijczyków. Nie pojmowała, jak mogli niszczyć jej fryzurę i gładzić ją
po włosach, jednocześnie zachowując dobre maniery.
- Dlaczego nie nosisz koronkowej mantyli, którą ci podarowałam? - zapytała dona Xaviera. - Jest co prawda
czarna, ale bardzo romantyczna i kobieca.
- I dlatego właśnie nigdy jej nie zakładam - odparła zdecydowanie Katherine.
Jej odpowiedź wywołała jedynie ochrypły śmiech i lekkie klepnięcie po policzku. - Przyjdzie jeszcze czas,
że zapragniesz flirtować i się śmiać. Zdejmiesz znoszone, czarne suknie. Rok żałoby już dobiega końca.
- Jestem tego świadoma, senora - rzekła sztywno Katherine.
- Panowie, którzy tak bardzo podziwiają twoją urodę, będą wreszcie mogli swobodnie zacząć zabiegać o twe
względy. - Senora Medina powachlowała twarz powolnym, lecz pewnym ruchem. - Twoja mleczna cera
będzie przeświecać spod czarnej koronki. Noś mantylę.
- Dobrze, senora - Katherine choć chciała spiąć włosy, bała się poruszyć, żeby znów nie zasłabnąć. Spojrzała
na donę Xavierę, nie odwracając głowy. Dziękuję za pomoc - rzekła. - Nie mogę znieść widoku krwi.
- Biedne dziecko - dona Xaviera dotknęła ramienia dziewczyny. - Nic dziwnego.
Nie chcąc przywoływać ponurych wspomnień, Katherine postanowiła zmienić temat i rzuciła: - Nigdy dotąd
nie widziałam czegoś takiego.
- Czego?
- Takiej fiesty. Można pomyśleć, że przybyło na nią pół Kalifornii.
- A druga połowa wyraziła żal, że nie może przybyć - zgodziła się dpna Xaviera.
- W Bostonie nie mamy niczego, co można by porównać z fiestą - stwierdziła Katherine.
- Jacyż wy, Amerykanie, jesteście nudni - zażartowała dona Xaviera pobłażliwie.
Katherine zastanowiła się nad tymi słowami. Mieszanina przyjęć i zabaw, zawodów i popisów, fiesta na
cześć Damiana. Zwyczaj organizowania fiesty na cześć naj starszego syna przywędrował ze Starego Świata.
Przejęta tym poczuciem tradycji, sięgając;ej nieprzerwanym łańcuchem w mroki dziejów, przytaknęła. - Tak,
chyba rzeczywiście jesteśmy nudni. Przy stole mojego wuja zasiadali jedynie Amerykanie. A tutaj są
Hiszpanie, których rodziny osiedliły się w Kalifornii siedemdziesiąt pięć lat temu. Są Amerykanie, którzy
przybyli do Kalifornii, żeby handlować. Są Rosjanie, Niemcy i Anglicy.
- Podoba ci się tutaj - stwierdziła z przekonaniem dona Xaviera.
- Bardzo.
- To dobrze. Dzięki temu lżej będzie ci się tutaj żyło.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]