Doetsch Richard - Złodzieje nieba(1), ebook(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RICHARD DOETSCH
ZŁODZIEJE NIEBA
Dla Virginii, mojej najlepszej przyjaciółki.
Kocham Cię całym sercem
Miłość jest pociechą, którą czują tylko ci, którzy wiedzą, co ona naprawdę oznacza.
Jest czymś ciepłym i bezpiecznym, wolnym od gniewu i zazdrości. Jest uczuciem euforycznym
i uodparnia na okrucieństwo życia. Jest wypełnione niekończącą się nadzieją, niegasnącą
wdzięcznością i prawdziwą bezinteresownością. To najrzadszy z darów.
PODZIĘKOWANIA
Z prawdziwą przyjemnością dziękuję:
Genemu i Wandzie Sgarlata, bez przyjaźni i pomocy których nie czytalibyście tych
słów; Irwynowi Applebaumowi, za otwarcie drzwi i stworzenie mi tej szansy; Nicie Taublib
za doprowadzenie do końca całej transakcji i umożliwienie mi realizacji swojego marzenia;
Kate Miciak, za niewyczerpaną cierpliwość, wskazówki i zaufanie; Joelowi Gotlerowi za
dokonanie tego, co było niemożliwe; Marii Faillace i wszystkim w Fox 2000 za wzbudzenie
pierwszego zainteresowania.
A przede wszystkim: Cynthii Manson. Dziękuję ci za innowacyjne myślenie,
niekończącą się wiarę, kiedy natrafialiśmy na przeciwności, i za prawdziwą przyjaźń.
Podziękowania dla mojej rodziny: Ryszardowi - za ciekawość, inteligencję i siłę;
Marguerite - za poczucie humoru, serce i że jest taka piękna; Isabelle - za uśmiech, śmiech i
niewinność. I, co najważniejsze, Virginii, za znoszenie mojego pracoholicznego siedzenia do
3 rano. Jesteś moją inspiracją, moim śmiechem, moją radością; jesteś powodem wszystkiego,
co dobre w moim życiu.
Na koniec chciałbym podziękować tobie, mój czytelniku, za poświęcenie czasu na
przeczytanie
Złodziei nieba.
Obecnie, kiedy ludzie wybierają rozrywkę w postaci
dwugodzinnego filmu, półgodzinnego serialu lub trzyminutowych wideoklipów, miło jest
wiedzieć, że nadal są tacy, którzy wolą czytać, i pozwalają, aby historia rozgrywała się w ich
wyobraźni.
Richard
NEW YORK CITY W NOCY
Michael St. Pierre nasunął na lewe oko noktowizor, rozluźnił uchwyt na linie i
ponownie zaczął się opuszczać. Zamierzał wylądować w ocienionym zaułku, który teraz
widział na zielono. Uważał, żeby nie patrzeć na wielkomiejskie światła błyszczące w oddali;
na tym etapie nie mógł sobie pozwolić na oślepnięcie. Zaułek był pusty, pomijając kilka
worków ze śmieciami i kilka szczurów grasujących pod osłoną nocy. Po przebiegnięciu
trzydziestu metrów przez ulicę znajdzie się nad trzymetrową granitową ścianą, za którą czeka
go już bezpieczny mrok Central Parku. Teraz osłaniał go cień rzucany przez otaczające
budynki. Nie bał się, że zostanie złapany, najtrudniejsze miał już za sobą, a zaułek był
opustoszały.
Był już jakieś osiemnaście metrów od ziemi, kiedy lewym okiem - tym wspomaganym
- dostrzegł jakieś ciało. Delikatne, nagie ciało. Zobaczył je w oknie sąsiedniego budynku na
piątym piętrze. W ciemnej, bezosobowej szeregowej kamienicy położonej tuż obok Piątej
Alei. Mógłby przysiąc, że to była pierś. Odwrócił wzrok, nie był przecież podglądaczem. Co
nie zmienia faktu, że widok był przyjemny. I do tego całkiem blisko. Nie zauważyłby
niczego, gdyby nie noktowizor. Nie przestraszył się, bo kobieta nie mogła go zobaczyć; tego
był pewny.
Zaczął się dalej opuszczać w ciemną, lepką noc.
Kusiło go jednak, żeby raz jeszcze spojrzeć, choćby na moment - jak żeglarza, który
zobaczył syrenę. Tak, to była pierś. Właściwie dwie. Ładne, nad wciętą talią, a cały obraz
skąpany był w zielonym świetle. Diabelnie mu się to podobało. Kobieta leżała na plecach.
Nie mógł dostrzec jej twarzy, ale ciało miała wspaniałe. Obserwował, jak wiła się w spazmie
namiętności. Myśl o pracy, upomniał sam siebie, walcząc z pożądaniem, które go nagle
ogarnęło.
Poluzował linę i zaczął znowu schodzić. Zbyt wiele poświęcił godzin, żeby teraz
ryzykować dla kilku spojrzeń na nieświadomych jego obecności kochanków. Jeśli będzie się
trzymał planu, już wkrótce znajdzie się w domu, bezpieczny w objęciach swojej młodej żony.
Z całą pewnością bardziej pociągającej niż ta - kobieta. Chociaż ta ma ciało, z jakim nie może
się równać żadne z tych, jakie kiedykolwiek widział.
W tej chwili kobieta, jakby czytała w jego myślach, obróciła gwałtownie głowę w
lewo, w stronę okna. Zastygł w bezruchu, mocno przytrzymując się liny i wstrzymując
oddech. Dostrzegła go? Niemożliwe. Był w kamuflującym stroju, zatopiony w czerni nocy.
I nagle zrobiło mu się słabo.
Nie patrzyła na niego. Nie mogła. Miała na oczach ciemną przepaskę, a w ustach
knebel. A jej ciało wiło się nie z rozkoszy, ale z przerażenia. Przyjrzał się uważniej. Leżała
przywiązana do stołu, z rozłożonymi rękami i nogami, i widać było, że cierpi. Ogarnęła go
fala wściekłości, bo u jej boku dostrzegł nagle jakąś postać. Twarz tamtego była niewidoczna,
ale za to zauważył w jego ręce strzelbę. To nie była zabawa; kobieta została wzięta siłą. I to
wszystko rozgrywało się w odległości zaledwie sześciu metrów od niego.
Popatrzył w dół: zostało mu do zejścia tylko piętnaście metrów. Wolność. Poczuł, że
w plecaku coś się lekko przesunęło. Pół roku planował, jak zdobyć ten woreczek, który
gwarantował mu przyszłość. Nie pozwoli, aby wszystko to przepadło. Nie czas grać bohatera.
Ale ona tam ciągle była; noktowizor nadał jej skórze zielony odcień. Jej ciało
naprężało się, walcząc z więzami.
Michael nie musiał słyszeć, żeby wiedzieć, że krzyczała, choć knebel tłumił jej głos.
Lato na Upper East Side. Większość mieszkańców wyjechała z miasta do Hamptons,
do Greenwich, na działki, które nazywali wiejskimi, zostawiając swoje mieszkania ciemne i
zakurzone aż do września. Królowie i królowe porzucili swoje zamki dla zielonych łąk i
świeższego powietrza, pozostawiając za sobą lenna w Silicon Alley i imperia przy Wall
Street. W trzydziestu blokach z fasadami z wapienia i ze zwalistymi, niezdarnymi irlandzkimi
portierami koncentrowało się bogactwo, z jakim nie mogło się równać żadne inne na świecie.
Okazały budynek ambasady mieścił kiedyś dom i biura J.S. Vandervelde’a, barona
ropy naftowej, którego imperium rywalizowało z Gettym, Rockefellerem i Carnegiem. Na
początku lat siedemdziesiątych zakupił go rząd Akbiquestanu, jednak nie ze względu na jego
walory architektoniczne, tylko ze względu na niedostępność: blisko metrowej grubości mury,
masywne drzwi, szyby ze szkła kuloodpornego. Cóż, Vandervelde’owie znali swoje miejsce
na świecie, znali swoich wrogów lepiej niż własną rodzinę i zaprojektowali dom,
wykorzystując tę wiedzę. W 1915 r. Johan Sebastian Vandervelde zbudował istną twierdzę -
osiem pięter domu mieszkalnego oraz siedem biurowca - i przeniósł do niej rodzinę z domu
przy Fourth Street w Greenwich Village. Dla Johana Sebastiana konflikty z robotnikami były
zjawiskiem normalnym i wiedział, że kiedyś przyjdzie mu za nie zapłacić. Ale nie miał
ochoty plamić krwią progu własnego domu.
Akbiquestanie także znali swoje miejsce na świecie i wiedzieli, że potrzebują raczej
bunkra niż biurowca. Unowocześnili dawny dom Vandervelde’a - hydraulikę, elektryczność,
ogrzewanie i zabezpieczenia. Wejść można było jedynie przez drzwi frontowe, jeżeli ktoś
chciał mieć do czynienia ze strażnikami, skanerami, strzelbami itp.
Ponieważ ludzie myślą raczej dwuwymiarowo, a nie przestrzennie, nigdy nie wzięto
pod uwagę możliwości zaatakowania domu od góry, nawet kiedy zamieszkał w nim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]