Dola, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W�adys�aw Stanis�aw ReymontDolaJesie� sz�a p�na, mokra i przesmutna. Niskie niebo sk��bionymi runami burych chmur zwisa�o ci�kim,o�owianym ca�unem. Szary, przemglony dzie� pa�dziernikowydygota� udr�czeniem; rozpacz �ka�a w po�wistach wiatru i szmery deszcz�w by�y jakby szelestem nieustannych inie utulonych niczym �ez. Bowiem gdzie tylkodosi�g�y oczy, tam le�a�y rumowiska wiosek, �a�obne szcz�tki rozstrzelanych las�w, ruiny ko�cio��w, czarneszkielety popalonych sad�w. Wojna stratowa�a�elaznymi stopami ca�y kraj, i� wszystkie ziemie sta�y si� jakby jednym cmentarzyskiem, na kt�rym jeno tu iowdzie wznosi�y si� czerwone kominy jak grobowekamienie ociekaj�ce �yw� jeszcze krwi�. Nawet pola le�a�y zha�bione, podarte, pe�ne plugawych resztekmord�w, zgliszcz i po�ar�w. Nawet powietrze przesyca�ytrupie zapachy rozk�ad�w i spalenizny. �mier� wy�a na trupach i ruinach weseln� pie�� pot�gi. A na wschodniejstronie jeszcze wida� by�o czarne ob�okidym�w zwie�czone krwawymi b�yskawicami po�ar�w. Pali�y si� tam jakie� wsie, jakie� miasta, jakie� dwory iwiatr przynosi� g�uchy, monotonny i dziki skowytrozw�cieklonych armat. Za� szerok� drog�, wij�c� si� pokr�tnie w�r�d omglonych p�l, niby b�otnist�, czarn�rzek�, ucieka�y oszala�e t�umy. Ci�gn�y wozyna�adowane dobytkiem i dzie�mi, rycza�y krowy ci�gni�te na postronku i wy�y zb��kane psy. Sp�ywali z miedz,z rumowisk, z las�w i nor niesko�czon� procesj�i uciekali we wszystek �wiat, byle dalej. Niekiedy wpada� na nich oddzia� kawalerii, przelatuj�cej gdzie� nao�lep. Niekiedy tratowa� z przera�aj�cym rykiemsamoch�d. Rozpierzchali si� na chwil� i gdy min�o niebezpiecze�stwo, znowu ruszali naprz�d. Przygi�ci podtobo�ami do ziemi, �miertelnie znu�eni, obdarci,g�odni, przemykali si� w trwo�liwym i ponurym milczeniu. Twarze mieli skamienia�e w m�ce przera�enia irozpaczy.Byli, kt�rzy ju� od ca�ych tygodni uciekali bez wytchnienia i pami�ci. Sypiali po rowach, po rozwalinach iopuszczonych okopach, �ywi�c si�, czym si� da�o,czasem n�dznymi resztkami zapas�w, czasem znalezion� padlin�, za� najcz�ciej zgni�ym kartoflem, wydartymz marzn�cej ziemi go�ymi pazurami. Huragan wojnywymi�t� ich z siedzib odwiecznych i niby gar�� zwi�d�ych li�ci p�dzi� przed sob� w dzikim zam�cie strach�w,na zatracenie. Naraz, jakby na przek�r tejniepowstrzymanej fali, jaki� du�y pies, kszta�tem przypominaj�cy wilka i jak wilk o rudej, g�adkiej sier�ci,pot�nych k�ach i tr�jk�tnej g�owie, wyskoczy�z uciekaj�cych szereg�w, zawy� przeci�gle i pop�dzi� z powrotem. My�lano, �e si� nagle w�ciek�. Nikt go niezna� i nikt nie zatrzymywa�. Przyb��d� by�nie wiadomo sk�d. Kilka ps�w pop�dzi�o za nim, ale wkr�tce wr�ci�o pokornie. On za� gna� jak oszala�y.Ponios�o go jakie� wspomnienie mocniejsze nad wszystko.Lecia� szuka� swojej wsi, swojej budy i swoich gospodarzy. Po jakim� czasie przysiad� nad drog�, rozgl�da� si�przekrwionymi oczami. Obce mu by�o wszystko:obce te splugawione pola, obce drogi, obce ruiny, a tak jako� straszne, �e porwa� si� na nogi i z nosem przyziemi p�dzi� ku wschodowi, ku polom walki,sk�d s�ycha� by�o huki armat i sk�d jeszcze wci�� uciekali ludzie. Polecia� na prze�aj omglonymi polami.I dnie ca�e przechodzi�y mu na daremnym w�szeniu. Kr��y� w promieniu paru mil, zdepta� wszystkie drogi,obw�cha� wszystkie spalone wsie, przystawa� do gromadobozuj�cych po lasach, wl�k� si� za obozami, w�szy� po polach bitew, g�uchy ju� na strza�y i wrzaski, oboj�tnyna niebezpiecze�stwa. Czasami lito�ciwar�ka dzieli�a si� z nim kromk� chleba, cz�ciej jednak na pokorne skowyty dostawa� kopni�cie. Wychud�straszliwie, zdzicza� i z g�odu ju� nie gardzi� �adnympo�ywieniem. Widziano, jak ch�epta� ludzk� krew, i domy�lano si� jeszcze straszniejszych sprawek, wi�c kiedysi� zbli�a� do ludzi, wita�y go kamienie ikamienie lecia�y w jego �lady. Wzgardzi� przeto nimi, omijaj�c z daleka ocala�e wioski. Nie zbli�a� si� nawet dodzieci wo�aj�cych na niego. Wci�� i niestrudzenieszuka� swoich. A� w jakiej� chwili wpad� na znajomy �lad, w�a�nie na tej samej drodze by� go odnalaz�, kt�r�ucieka� wraz z lud�mi, tylko wy�ej o par�mil. Zaszczeka� rado�nie i bieg� ostatkami si�. Pami�ta�, �e zaraz za wzg�rzem, le�y ta jego wie�. Pami�ta�rozstaje dr�g, gdzie w cieniu wielkich drzewsta� krzy�, a za nim rozci�ga�y si� rz�dy bia�ych cha�up. Dopad� wreszcie pola i pod krzy�em przysiad�zmartwia�y: nie by�o ju� bia�ych chat, nie by�oju� lasu za rzek�, nie by�o wielkiego domu w �rodku wsi, nie by�o nawet p�l opadaj�cych do rzeczki - by�yjeno kupy rumowisk, ��te, niesko�czone groblepiach�w, ka�u�e, kikuty spalonych sad�w, resztki ob�amanych komin�w i stado wron kracz�cych na z�omach iruinach. Mokre mg�y niby �achmanami spowija�ywszystko i zalewa�y pluszcz�ce, nieustanne deszcze. Ale pies pomimo tych zmian straszliwych pozna� wie�swoj�. Oblatywa� ka�d� osad� z osobna, w�szy�,naszczekiwa�, szuka� w rumowiskach, w ka�dym obej�ciu, w ka�dym dole, za ka�dym ludzkim �ladem lecia� inie potrafi� nawet odszuka� miejsca, gdzie sta�dom jego gospodarza. Jakby trz�sienie ziemi' przewr�ci�o ca�� wie� na nice. Wsz�dzie ci�gn�y si� g��bokierowy, siecie kolczastych drut�w, zwa�y belek,stosy cegie�, kupy przegni�ej s�omy, szeregi mogi� nastroszonych niskimi bia�ymi krzy�ami, wygas�e dawnoogniska, jakie� okropne, przekrwione strz�py szmati �elaza. A nigdzie ani �ladu �ycia, ani �ladu cz�owieka, ani �ladu schronienia. Co� jakby ob��dny strach nimzatarga�. Zgi�� si� w pa��k, zje�y�, ogonpodwin�� pod siebie i zawy�. Wy� d�ugo, rozpaczliwie i okropnie. Pada� w b�oto, dar� pazurami ziemi� iskowycz�c �a�o�nie tarza� si� w jakiej� straszliwej,niepoj�tej m�ce. Kilka wron, maj�cych go na uwadze, gdy wreszcie wyzbyty z si� le�a� jak nie�ywy, sp�yn�o zdrzew i ostrz�c dzioby, j�y zmierza� ku niemukrzywymi podskokami. Otacza�y go zwolna gro�nie nastawionymi dziobami. Ju� naj�mielsze podfruwa�y zrozwartymi pazurami; ju� przykry� go ob�ok rozchwianych,czarnych skrzyde�, drapie�nych szpon, zakrzywionych dziob�w; kr�tkie, chrapliwe krakania by�y coraz ni�ej nadnieszcz�liwym. Zerwa� si� jeszcze w por�i uciek� na rozstaje pod krzy�, w g�szcze cierni i suchych badyl�w. Wrony pogna�y za nim i obsiad�szy krzy� iczuby drzew, czeka�y cierpliwie. Pies le�a�zgo�a ju� bez si� i zdawa� si� prawie p�aka�, kr�tki, urywany, �a�osny skowyt wyrywa� mu si� z gardzieli.Beznadziejna rozpacz brzmia�a w tym g�osie. Niem�g� si� poruszy� z miejsca i g��d skr�ca� mu wn�trzno�ci. Nie mia� ju� gdzie lecie�, nie mia� czego szuka�.�mier� kr��y�a nad nim, wrony ca�ym stadem obsiad�y cierniowe krzaki.Tak przesz�y d�ugie godziny, gdy naraz dolecia� go zapach dym�w i ludzi, wyskoczy� na drog� i poczo�ga� si� zawiatrem. Jako� w po�rodku wsi pod z�omemko�cielnej �ciany odpoczywali jacy� n�dzarze. Wielki ogie� pali� si� przed sza�asem przypartym do mur�w iuczynionym z desek i ga��zi. Zapachnia�y pieczonekartofle. Na bar�ogu tuli�o si� kilkoro dzieci, par� kobiet siedzia�o zapatrzonych w ogie�, a jaki� stary cz�owiek�elaznym pr�tem wygrzebywa� z ogniskakartofle, rzuca� je dzieciom i sam jad� z wilcz� �ar�oczno�ci�. Pies przyczo�gawszy si� do ogniska zaskomla�cichutko.- Poszed� precz! - warkn�� cz�owiek gro��c pogrzebaczem.Pies odskoczy� na stron�, ale pot�ga g�odu i niezwalczona potrzeba zbli�enia si� do ludzi przywiod�y go zpowrotem. Nawet nie skomla�, jeno �zawymi oczami�ebra� o miejsce przy ogniu, o jedno �askawe cz�owiecze s�owo. Wtem cz�owiek spojrza� na niego tak jako�szczeg�lnie, �e pies zatrzyma� si� na miejscui patrzy� mu w oczy podejrzliwie.- Na�ci, piesku! Nie b�j si�, g�upi! - mami� podrzucaj�c na przyn�t� kartofel, a zarazem obmacuj�c g�odnymioczami jego grzbiet pot�ny.Pies, jakby rozumiej�c to jego drapie�ne spojrzenie, zacz�� si� ostro�nie wycofywa� od ognia.- Dzieci, wo�ajcie psa! Jaki� m�drala! - i cmokn�� na niego, jak m�g� najpie�ciwiej.Nic jednak nie pomog�o, �adna zach�ta. Pies ci�ko dysza�, piana sz�a mu z pyska, szcz�kn�� z�bami, dygota�,lecz mia� si� na ostro�no�ci. Wszystkie oczywpija�y si� w niego �ar�ocznie i wszystkie r�ce zda�y si� wyci�ga� do jego gardzieli. Trwa�o to kr�tk� chwil�, a�cz�owiek trzasn�� go znienacka pr�temprzez grzbiet, lecz nim zd��y� cios powt�rzy�, pies pogna� we �wiat ze straszliwym skowytem b�lu. Stado wronpolecia�o za nim i obsiad�o ciernie pod krzy�em,gdzie si� by� zaszy� i zdycha� w m�czarniach.Deszcz pada� wci��, pluska� w' ga��zie i strugami sp�ywa� po krzy�u. Blaszany Chrystus w cierniowej koronie,nagi, pe�en �wie�ych ran od kul i szrapneli,zdawa� si� podnosi� oczy na �wiat straszliwie smutny, zbroczony krwi�, splamiony mordami, i szepta�:- Panie, Panie! Czemu� mnie opu�ci�?A z g��bin niewiadomych bi�y armaty g�ucho, nieustannie - jakby m�oty nieub�aganie zabijaj�ce trumn�wszystkiego �ywota.6 stycznia 1917 r.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]