Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Profesor Wilczur, literatura polska, Dołęga Mostowicz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ
Profesor Wilczur
Profesor Jerzy Dobraniecki powolnym ruchem odłożył słuchawkę i nie patrząc na żonę,
powiedział pozornie obojętnym tonem:
— W sobotę mamy ogólne zebranie Związku Lekarzy.
Pani Nina, nie spuszczając zeń oczu, zapytała:
— I czegóż jeszcze chciał Biernacki? Bo to on telefonował?
— Ach, drobiazg. Pewne kombinacje organizacyjne — machnął ręką Dobraniecki.
Zbyt dobrze znała męża, by maska obojętności na jego twarzy była dla niej nieprze-
nikniona. Przeczuwała, że oto znowu spadł na jego głowę jakiś cios, że oto znów poniósł
klęskę, a przynajmniej dotkliwą porażkę, że oto znowu spotkało go niepowodzenie, które
chce przed nią ukryć.
Ach, ten słaby człowiek, ten człowiek, który nie umie walczyć, który pozycję po po-
zycji oddaje innym i coraz bardziej spychany jest w cień, w szare szeregi drugoplanowych
lekarzy. Nienawidziła go prawie w tej chwili.
— O co chodziło Biernackiemu? — zapytała z naciskiem.
Wstał i chodząc po pokoju, zaczął mówić tonem wyrozumiałej perswazji:
— Zapewne… Oni mają rację… Należy się to Wilczurowi… A i mnie odpoczynek.
Przez tyle lat byłem prezesem związku… A przy tym nie możemy zapomnieć, że Wil-
czurowi należy się jakaś rekompensata moralna za wszystkie jego nieszczęścia…
Pani Nina zaśmiała się krótkim, ostrym śmiechem. Jej wielkie, zielone oczy błysnęły
pogardliwą ironią. W skrzywieniu ust, tych pięknych ust, których wizji nie mógł się
pozbyć nawet podczas swej pracy, zarysowała się linia niemal wstrętu:
— Rekompensata?… Ale już od dawna otrzymał ją z nadwyżką! Chyba jesteś ślepy!
Odbiera ci jedno stanowisko po drugim. Wydarł ci kierownictwo lecznicy, słuchaczy,
pacjentów, dochody… Rekompensata!
Dobraniecki zmarszczył brwi i powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— Wszystko to mu się należy. Wilczur jest wielkim uczonym, genialnym chirurgiem.
— Tak, więc czymże ty jesteś? Gdy przed sześciu laty wychodziłam za ciebie, wierzy-
łam, że ty sam myślisz, iż jesteś najlepszym chirurgiem i sławą w nauce.
Dobraniecki zmienił ton. Oparł się o brzeg biurka, pochylił się nad żoną i zaczął
łagodnie:
— Kochana Nino, musisz przecież zrozumieć, że są pewne gradacje, jest pewna hie-
rarchia, są różne stopnie uzdolnień i wartości ludzkich… Jakże możesz mi robić zarzut
z tego, że mam dość samokrytycyzmu, by ocenić, że Wilczurowi ustępuję i muszę ustę-
pować pod wielu względami?… A zresztą…
— Zresztą — wpadła mu w słowo — nie mamy o czym mówić. Znasz dobrze moje
zdanie w tej materii. Jeżeli tobie brak ambicji i woli zwycięstwa, ja mam jej aż nadto. Nie
pogodzę się z rolą żony jakiegoś zera. I ostrzegam cię, że jeśli dojdzie do tego, że w końcu
będziesz zmuszony przenieść się na praktykę do jakiegoś Pikutkowa, ja z tobą nie pojadę.
— Nino, nie przesadzaj.
— O, bo na tym się skończy. Myślisz, że nie wiem. Już teraz Wilczur forytuje do-
centa Biernackiego. Zepchną cię na sam dół! Ja nie mam za co wykupić mego futra od
kuśnierza! Ciebie to oczywiście nic nie obchodzi, ale ja tego nie ścierpię, ja nie jestem
stworzona do tego, by być żoną jakiegoś nędzarza. I ostrzegam cię…
Nie dokończyła, lecz w głosie jej zabrzmiała aż nazbyt wyraźna groźba.
Profesor Dobraniecki powiedział cicho:
— Nie kochasz mnie, Nino, nigdy mnie nie kochałaś…
Potrząsnęła głową.
— Mylisz się. Ale kochać mogę tylko prawdziwego mężczyznę. Prawdziwego, to zna-
czy walczącego, zwycięskiego, takiego, który nie zna granic ofiarności dla swojej kobiety.
— Nino — odezwał się z wyrzutem w głosie. — Czyż nie robię wszystkiego, co
w mojej możności?
— Nic nie robisz. Jesteśmy coraz biedniejsi, coraz mniej z nami się liczą, jesteśmy
usuwani w cień. A ja nie jestem stworzona do życia w cieniu i pamiętaj, że cię o tym
ostrzegłam!
Wstała i skierowała się do drzwi. Gdy już miała rękę na klamce, zawołał:
— Nino!
Odwróciła głowę. W jej oczach, które przed chwilą jeszcze jarzyły się gniewem, do-
strzegł przerażający chłód.
— Co mi chcesz jeszcze powiedzieć? — zapytała.
— Czego ode mnie żądasz?… Jak mam postępować?…
— Jak?…
Zrobiła trzy kroki ku niemu i powiedziała dobitnie:
— Zniszcz go! Usuń z drogi! Stań się tak bezwzględnym jak on, a potrafisz zachować
swoją pozycję!
Zatrzymała się przez chwilę i dodała:
— I mnie… Jeżeli ci na tym zależy.
Gdy został sam, opadł ciężko na fotel i zamyślił się. Nina nie rzucała nigdy słów na
próżno. A tak dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że ją kocha, że bez niej życie straciłoby
dlań cały urok i całą wartość. Gdy przed sześciu laty prosił o jej rękę, mógł uważać, że nie
prosi o łaskę. Wprawdzie bowiem był znacznie starszy od niej, ale znajdował się w pełni
powodzenia, rozgłosu, ba, sławy. No i zdrowia.
Ostatnie trzy lata i pod tym względem odbiły się na nim fatalnie. Niepowodzenia
zawodowe i pieniężne poderwały system nerwowy. Ukrywał wprawdzie przed Niną po-
wtarzające się coraz częściej ataki wątrobiane, ale nie mógł ukryć ich skutków. Tył coraz
bardziej, źle sypiał, na obrzmiałej twarzy wystąpiły zielonkawe worki pod oczyma.
Nina nawet nie domyślała się, jak ciężko przeżywa swoje porażki. Zarzucała mu brak
ambicji, jemu, który przez całe życie właśnie ambicją tylko się kierował, którego ambicja
wyniosła na szczyty!
Upadek zaczął się owego fatalnego dnia, gdy odnaleziono, gdy on sam odnalazł za-
ginionego profesora Rafała Wilczura. Jakże dobrze pamiętał ten dzień! Mroczna sala
sądowa i na ławie oskarżonych brodaty chłop w zniszczonej sukmanie, znachor, wiejski
znachor z dalekich kresów, sądzony za niedozwolone praktyki, za operacje przeprowa-
dzane przy pomocy prymitywnych, zardzewiałych narzędzi ślusarskich, za operacje, które
uratowały życie wielu biednym chłopom na zapadłej wsi…
Znachor…
Profesor Jerzy Dobraniecki pierwszy i jedyny poznał w nim swego dawnego szefa
i nauczyciela, profesora Rafała Wilczura, po zaginięciu którego w ciągu lat kilkunastu
stopniowo, lecz stale zajmował, zdobywał i osiągał jego stanowiska w nauce, w praktyce
i w życiu.
Czyż miał wtedy prawo zataić swoje odkrycie, czyż miał prawo tym samym skazać
Wilczura na dalszą wegetację w nędzy i w nieświadomości własnej osobowości, nazwiska,
tytułów, pochodzenia?… Dziś profesor Dobraniecki nie chciał zastanawiać się nad tym.
Wiedział jedno: ów pamiętny dzień przed trzema laty stał się przekleństwem jego życia.
Rafał Wilczur łatwo wyleczył się z wieloletniej amnezji. Pamięć odzyskał tak szyb-
ko, jak ją niegdyś utracił, a wraz z pamięcią odzyskał wszystko to, co było jego światem
przed tragicznym wypadkiem. Powrócił na swoją katedrę, przy czym Dobraniecki w za-
mian otrzymał drugorzędną, objął kierownictwo lecznicy, a także uniwersyteckiej kliniki
-
Profesor Wilczur
chirurgicznej, a głośne jego odnalezienie jeszcze więcej przysporzyło mu sławy. Sławy,
pieniędzy, zaszczytów.
Ot, i dziś znowu domagano się od Dobranieckiego, by dobrowolnie ustąpił z preze-
sury związku i zaproponował kandydaturę Wilczura, która może liczyć na przyjęcie przez
aklamację. Tak, oni wszyscy uważają to za rzecz zupełnie zrozumiałą. Oni, to znaczy ko-
ledzy, oni, to znaczy pacjenci, oni, to znaczy słuchacze wydziału medycznego. Dla nich
wszystkich jest rzeczą oczywistą, że prymat należy się Wilczurowi. I przecież on sam,
Jerzy Dobraniecki, przed chwilą powiedział żonie, że i on to uznaje.
Ale to nie była prawda.
Wszystko w nim buntowało się przeciw rzeczywistości, przeciw konieczności usta-
wicznego rezygnowania ze zdobytych pozycji. Im bardziej przyginały go do ziemi nie-
powodzenia, tym prężniej i potężniej rósł w nim gniew, rosła rozpacz, rosła nienawiść.
I dlatego bał się rozmów z Niną na ten temat. Bał się, by z jej namiętnej i niepohamo-
wanej natury nie przerzuciła się iskra wybuchu na zgromadzone w nim pokłady buntu.
A gromadziło się ich coraz więcej. Dziś Nina po raz pierwszy powiedziała mu wyraźnie,
powiedziała mu bezlitośnie, że nie ma za co wykupić futra. Wprawdzie miała ich wiele
i bez nowego mogłaby się doskonale obyć, ale pomimo to jej słowa odczuł jak policzek.
Przecież dumny był z tego, że nie odmawiał jej nigdy niczego, że zasypywał ją kosztownymi
podarkami, że dla niej kupił ten pałacyk we Frascati, że dla niej trzymał liczną służbę,
luksusowe samochody, że dla niej wydawał wspaniałe przyjęcia. Może nie tylko dla niej,
może i dla siebie, ale w tym bogactwie największą rozkosz znajdował wtedy, gdy w jej
oczach odnajdował ów znany błysk dumy, dumy z panowania, dumy z pierwszeństwa,
jakie zapewniało jej w świecie stanowisko i sława męża.
Nina… Utracić ją… To byłoby dla Dobranieckiego wręcz niepodobieństwem, a wie-
dział, że jeżeli nie stanie się jakiś cud, katastrofa będzie nieunikniona. Od trzech lat nie-
ustannie topniały jego dochody, natomiast nigdy nie mógł się zdecydować na zmniejsze-
nie stopy życiowej swego domu. Jeżeli brak pieniędzy zmuszał go do ograniczeń, ograni-
czał właśnie wydatki, starając się to ukryć przed żoną. Pracował coraz więcej, przyjmował
coraz więcej operacji, nie gardząc nawet drobnymi honorariami, które kapały mu często
nawet ratami od prawie niezamożnych pacjentów. Jednocześnie długi rosły. Na hipotekę
pałacyku trzeba było zaciągnąć poważną pożyczkę, lecz nie było z czego płacić procentów.
„Mniejsza zresztą o to — myślał ponuro. — Umiałbym się z tym pogodzić, a na-
wet przenieść się do jakiegoś skromnego mieszkania, gdyby Nina mogła to przyjąć bez
dramatu”.
Sam Dobraniecki bardziej cierpiał nad utratą swojej wysokiej pozycji w świecie, którą,
jak zdawało mu się, zdobył na zawsze podczas nieobecności Wilczura.
Nie dalej jak wczoraj przeżył nowe upokorzenie. Na wykład nie stawił się ani jeden
student. Uciekł z auli, jakby go goniły szydercze spojrzenia pustych ścian. Bliski był myśli
o samobójstwie. Skończyło się na bolesnym ataku wątrobianym i później przez cały dzień
szumach w uszach po nadmiernych dawkach belladonny. Na szczęście dnia tego miał
szereg łatwych i prostych operacji, które nie wymagały szczególniejszego napięcia uwagi
i inwencji i udały się zupełnie.
— Zniszcz go…
Tak powiedziała Nina. Zaśmiał się krótkim, smutnym śmiechem. Jakże mógł znisz-
czyć Wilczura!… Czy na korytarzach uniwersyteckich łapać studentów za poły, by ściągać
ich na swoje wykłady, czy mścić się na tych młodych lekarzach, którzy wolą asystować
przy operacjach w klinice Wilczura, czy wykradać mu bogatych pacjentów, bo przecie
konkurencja i tak tu nie skutkowała, chociaż wszyscy wiedzieli, że Dobraniecki znacznie
taniej bierze za operacje i — o wstydzie — poniża się do ustępstw w cenie. Spojrzał na ze-
garek. Zbliża się piąta. Dziś był dzień przyjęć Niny. Niedługo zaczną schodzić się goście.
Coraz mniej gości. Ich salon stawał się coraz mniej atrakcyjny dla znajomych. Tłum-
niej bywało tylko wówczas, gdy uprzednio rozchodziła się wieść, że przyjdzie profesor
Wilczur…
— Zniszcz go — powiedziała Nina.
Zniszczyć Wilczura to znaczyło zniszczyć jego sławę, to znaczyło zniszczyć wiarę pa-
cjentów w nieomylność jego diagnozy, w niechybność jego ręki.
-
Profesor Wilczur
Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Były i inne sposoby. Sposoby mrówczej, a raczej
kreciej pracy podrywania, żmudnego podkopywania tej wiary przy pomocy wykorzysty-
wania tych słabości, które pozostały Wilczurowi z okresu jego amnezji. Lecz Dobraniec-
ki brzydził się takimi środkami walki. Wiedział, że Wilczur zachował ze swojej praktyki
znachorskiej szczególniejsze zamiłowanie do różnych ziół i maści wątpliwej wartości, wie-
dział jednak również, że owe prymitywne środki nie mogą wyrządzić szkody chorym i nie
pochwalał postępowania Niny, która wyzyskiwała każdą sposobność, by wyśmiewać się
z tego znachorstwa i używać wszystkich swoich uroków, by zarazić własną ironią różnych
młodych, a bawiących w ich domu lekarzy.
Uprawiana przez nią w ten sposób agitacja przeciw Wilczurowi dawała jednak pew-
ne nikłe rezultaty. Po szpitalach i klinikach zaczęły krążyć liczne anegdoty, w których,
gdy do niego docierały, Dobraniecki poznawał złośliwy dowcip swojej żony. Najmłodszy
narybek lekarski z właściwą swemu wiekowi niechęcią do wszystkiego, co nie tchnie no-
woczesnością, chętnie podchwytywał te ironiczne nuty, by przez umniejszenie prestiżu
uznanego mistrza podnieść własny. Zdarzało się też czasem, że tacy właśnie kategorycznie
odradzali swym pacjentom wzywania na konsylia Wilczura, lecz były to wypadki rzadkie.
Przed paru tygodniami w kilku dziennikach warszawskich ukazały się wzmianki i fe-
lietoniki wykorzystujące materiał anegdotyczny. Nie podawano tam wprawdzie nazwiska
Wilczura, ale i tak wszyscy łatwo mogli się domyślić, o kogo chodzi. O autorstwo tych
rzeczy Dobraniecki również, i nie bez słuszności, posądzał Ninę. W ostatnich czasach
spotykał w domu kilku dziennikarzy, którzy przedtem u nich nie bywali. Nagłe zainte-
resowanie się Niny ludźmi z prasy nie mogło ujść uwagi Dobranieckiego.
Nie tylko niesmak wzbudzała w nim cała ta akcja Niny. Wzbudzała w nim również
i smutne przeświadczenie o bezsilności tych półśrodków w walce o byt.
— Zniszcz go — powiedziała — jeżeli zależy ci na mnie…
Dobraniecki przygryzł wargi i zatrzymał się przy oknie. Przez nagie gałęzie jesiennych
drzew przeświecały gęste, białe światła latarń, coraz jaskrawsze w gęstniejącym mroku.
Dalekie miasto mruczało jednostajnym szumem. W pobliżu na mokrym asfalcie zaświer-
gotały pneumatyki i przed drzwiami pałacyku zatrzymał się samochód.
Pierwsi goście. Należało się przebrać.
Profesor Wilczur umilkł na chwilę. Jego oczy z wolna przesuwały się przez wypełnioną po
brzegi aulę. Panowała zupełna cisza. Czuł w tym audytorium, że każde jego słowo trafia
wprost do serc, że każde serce odpowiada mu żywym oddźwiękiem.
— Bo powołanie lekarza — zabrzmiał znów jego głos — jest tworem tej największej
i najszczytniejszej miłości, miłości bliźniego, jaką Bóg zasiał w naszych oschłych sercach.
Powołanie lekarza to wiara w braterstwo, to szczytne świadectwo wspólnoty ludzkiej. I gdy
pójdziecie w świat, by swe posłannictwo pełnić, pamiętajcie przede wszystkim o jednym:
kochajcie.
Stał jeszcze chwilę nieruchomy i milczący, później uśmiechnął się, lekko skinął głową
i swoim ciężkim, sprężystym krokiem wyszedł z auli.
Ileż to razy, ileż setek razy po skończonym wykładzie przemierzał ten szeroki korytarz,
goniony głośną falą wrzawy, która wybuchała w auli po jego wyjściu. Ale dziś nie był to
zwykły wykład i nie o zwykłych rzeczach mówił profesor Wilczur swoim słuchaczom.
I sam nie był w zwykłym nastroju.
W ciągu ostatnich tygodni docierały do niego coraz dlań dziwniejsze i coraz bole-
śniejsze wiadomości. Pierwotnie zaskoczyły go tak dalece, że nie mógł się w nich zo-
rientować. Wydały mu się czymś przypadkowym, niezrozumiałym, wręcz absurdalnym.
Nie dlatego, że dotyczyły jego osoby: gdyby podobnie uwłaczające rzeczy opowiadano
o profesorze Dobranieckim, o doktorze Rancewiczu, Biernackim czy bodaj o młodym
Kolskim, wstrząsnęłoby to Wilczurem równie silnie.
Do dziś dnia nie chciał i nie mógł uwierzyć, by ta kampania oszczerstw przeciw niemu
była akcją zorganizowaną i wychodziła z jednego źródła. Nie wierzył, gdyż nie miał przecie
wrogów. Nikomu zła nie życzył, nikomu krzywdy nie wyrządził. Przez całe swoje życie
wierny był tym wskazaniom, którymi zakończył dzisiejszy wykład.
-
Profesor Wilczur
[ Pobierz całość w formacie PDF ]