Dom pelen drzwi, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BRIAN LUMLEYDOM PEŁEN DRZWI(The House of Doors)Przełożyła Joanna BednarekPHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991Tytuł oryginału THE HOUSE OF DOORSRedaktor Jacek FOROMAŃSKIOpracowanie graficzne Piotr METLENGACopyright © 1990 by Brian Lumley© Copyright for the Polish edition by Phantom Press InternationalWydanie IISBN 83-85276-47-5Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Katowicach Aleja Wojciecha Korfantego 138Zam. 0572/7123/1Rozdział PierwszyHamish Grieve był gajowym u dziedzica Earn przez czterdzieści cztery lata. Bardzo lubiłswoją pracę, toteż wykonywał ją rzetelnie i z ochotą, aż do dnia swoich sześćdziesiątychpiątych urodzin, czyli do 12 maja 1984 roku. Wtedy to, wyszedłszy rano ze stajni, po razostatni minął wybieg dla koni, zbliżył się do wielkiego, zaniedbanego domu i wszedłdo gabinetu swego pana. Tam sprawdził zawartość koperty z zapłatą i starannie poukładałna podłodze: strzelbę, notes, gwizdek na psy i kilka mniej ważnych przedmiotów,świadczących o jego profesji. Następnie złożył rezygnację. Miał do tego prawo - skończył jużprzecież sześćdziesiąt pięć lat, mógł więc przejść na emeryturę.- Ale... co ja teraz zrobię? - stary dziedzic był oszołomiony. - A tym bardziej ty! Co tyzrobisz, Hamish?Grieve był bardzo dobrym gajowym. Nikt inny po tylu latach na służbie u dziedzica niebyłby nawet w połowie tak doświadczony ani tak godny zaufania jak on.I tak też zrobił.Przez następnych dziesięć lat wstawał wcześnie, jadł śniadanie, otwierał okno i robiłswoje ćwiczenia oddechowe. O dziewiątej brał z szopy rower i jeśli pozwalała na to pogoda,pedałował, nie spiesząc się, siedem mil do Kilim - na wschodnie wybrzeże jeziora. Tamodwiedzał swego starego, przykutego do łóżka przyjaciela, który już od piętnastu latbezskutecznie wybierał się na temat świat. Pies Hamisha, Barney, dreptał obok. Tymsposobem obaj mieli swoją porcję ruchu na świeżym powietrzu.Ale tego niedzielnego ranka, w połowie lipca 1994 roku, kilka tygodni po tym, jakHamish dobił siedemdziesiątego piątego roku życia, wszystko miało odbyć się zupełnieinaczej.Ranek był jasny i trochę zbyt chłodny jak na tę porę roku, więc jazda rowerem wydawałasię Hamishowi orzeźwiająca, a nawet do pewnego stopnia rozweselająca. Na krótko jednak.Kiedy po przejechaniu kilku mil wjeżdżał w łagodny zakręt w prawo, zobaczył coś, czegoprzedtem nigdy w tym miejscu nie było. Jego ręce odruchowo zacisnęły się na kierownicy,mimo to przednie koło roweru zaryło w piach. Barney, biegnący obok, zawył i o mało nieuderzył w nie łbem.Hamish siedział okrakiem na rowerze, opierając się jedną nogą o ziemię, pełenniedowierzania. Powodem jego zdumienia był dom, a raczej - sądząc po rozmiarach - zamek,który znajdował się w połowie drogi wiodącej do majestatycznego szczytu Ben Lawers. Jegofundamenty kryły się za grzbietem przełęczy, a tylna ściana zwrócona była do stromegozbocza, gdzie granitowa skała przebijała się przez cienką warstwę darni. Zamek nie różnił sięwiele od innych, podobnych mu budowli. Sam w sobie z trudem mógłby wywołać zdziwienie.Szkocja obfituje w zamki, a dla takiego ponuraka jak Hamish Grieve jeden nie różnił sięod drugiego.- Tak sobie myślę - wymruczał Hamish - że będzie pan robił to samo, co przez całeostatnie czterdzieści cztery lata, czyli prawie nic. A jeśli o mnie idzie, wystawionona sprzedaż mająteczek nad jeziorem. Kupię go i ten czas, który mi pozostał, spędzęna łowieniu ryb i czytaniu.Nie. Sam budynek - w jakichkolwiek innych okolicznościach - nie zaskoczyłby Hamisha.Ale fakt, że napotkał go tu i teraz, był zaskoczeniem, albowiem jeszcze wczoraj rano tegozamku tutaj nie było! Ani wczoraj, ani żadnego innego ranka, przez ostatnie dziesięć lat!Hamish potrząsnął głową i przetarł oczy. Nie mógł przyjąć do wiadomości tego, cowidział. Ale im dłużej się wpatrywał, tym bardziej materialny wydawał mu się ten zamek.Czy mogło się tak zdarzyć, że był tu przez cały czas, tylko Hamish nigdy nie spojrzał w tęstronę? Ale w takim razie musiałby zignorować fakty, a właściwie swoją wyjątkowo dobrąpamięć. Zeszłego lata na tych samych zboczach widział francuskich i brytyjskich botaników,badających rzadkie górskie rośliny z Ben Lawers. Sześć miesięcy temu przejeżdżali ponadgranicą owej wypełnionej piargami depresji narciarze. Hamish zawsze nienawidził tychokresowych nalotów turystów, zagranicznego motłochu, ale teraz dziękował Bogu za tewspomnienia. Bez nich jego zdrowie psychiczne stanęłoby pod znakiem zapytania.A może bardziej niż o zdrowie psychiczne, chodziło o jego oczy? Słyszał o ludziach,którzy mieli uszkodzony w ten sposób wzrok, ale nigdy nie myślał, że jemu też może się toprzydarzyć.- Słuchaj, Barney - powiedział, gapiąc się na zamek wznoszący się ponad piargami, niedalej niż w odległości kilometra. - Czy ja nie za dużo piję? Czy dwa albo trzy kieliszki toza wiele, jak myślisz? A może to nadmiar piwa zmącił mi umysł, co?Ale Barney pomerdał tylko ogonem i zaskomlał jak zawsze, gdy bywał zmartwiony.- No, mój stary - powiedział Hamish, bardziej do siebie niż do psa. - Wygląda na to, żebędziemy musieli się temu przyjrzeć.Wjechał na szlak, wiodący ku zamkowi. Ścieżka ta biegła wzdłuż ostrego, skalnegogrzbietu. Hamish pedałował przez chwilę pod górę, aż jazda stała się zbyt uciążliwa; wtedyoparł rower o głaz i dalej wchodził już pieszo.Wdrapawszy się w końcu na grzbiet skały, Hamish mógł wreszcie odetchnąć i z bliskaprzyjrzeć się tajemniczemu zamkowi. I pomimo faktu, że coś było nie tak z tą enigmatycznąkonstrukcją, przynajmniej przestał mieć wątpliwości co do tego, że nie uległ złudzeniu.Zamek bez wątpienia istniał. Miał niskie fundamenty schodzące w dół do piargów, a jegofasada w kształcie połowy sześciokąta, tworzyła płaszczyznę z ostro załamanymi do tyłuskrzydłami. Pomarszczone, granitowe ściany wznosiły się aż po wieżyczki i zwieńczoneblankami mury obronne. A wszystko to imponująco osadzone na Ben Lawers, wznoszące sięmajestatycznie do jego niebotycznego, przebijającego chmury szczytu. Widok ten robiłogromne wrażenie, zamek wydawał się wielki i potężny. I bardzo, bardzo złowrogi.Albowiem nie było żadnej prowadzącej do niego drogi. Nawet ścieżki. Nie miał teżokien, które można by dostrzec. A najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że nie miał takżedrzwi.Tam, w górze, gdzie podmuchy wiatru szarpały poły jego prochowca, a słońce ogrzewałomu kark, przestrzeń wydawała się Hamishowi otwarta, a czas jakby stał w miejscu. Minęłydługie chwile, zanim jego oddech uspokoił się, a serce zaczęło bić wolniej. Barney przysiadłna tylnych łapach, pomachując ogonem i raz po raz skomląc cicho.Hamish zadrżał, bo chociaż kark miał rozgrzany, to reszta jego ciała byłą do cnaprzemarznięta. Nie co dzień zdarzały się takie rzeczy.Zanim chwyciły go następne dreszcze, ruszył dalej. Wspinał się po grzbiecie skaływ kierunku tylnej ściany. U podnóża zamku owce gramoliły się w górę, żując szorstką trawę.Hamish przystanął i spojrzał na nie. Jeśli owce nie bały się tego miejsca, on również nie miałsię czego obawiać.Schodząc na czworaka ze szczytu, zbliżał się do tajemniczej budowli. Zamek byłsześcioboczny, gdyby chcieć policzyć wszystkie zewnętrzne ściany. Był już blisko, kiedypo raz pierwszy zauważył migotanie.Mury majaczyły jakby patrzyło się przez dym lub fale ciepła bijące od rozgrzanej szosy.Jednak nie było aż tak gorąco, tego był pewien; nie dostrzegł również żadnego ogniska.A jednak zamek migotał. Jakby był złudzeniem...Podstawa każdej ściany mierzyła około dziesięciu metrów; mógł także przypatrywać siętylnym ścianom zamku na całej ich długości i wysokości - tam, gdzie kamieniste zboczewznosiło się i opadało w dół. I znów te owce, unoszące głowy, jakby chcąc zerknąćna intruza. Jedna z nich stała pośrodku - częściowo wewnątrz, a częściowo na zewnątrzpłaszczyzny migotania. Ni tu, ni tam.Hamishowi opadła szczęka. Owca, właściwie jagnię, pasła się na szorstkiej trawieu podnóża ściany, a jej głowa i barki niknęły w granitowym murze. Co to miało znaczyć?- To naprawdę jest złudzenie! - powiedział Hamish, z trudem łapiąc oddech. -Niematerialne! Nierzeczywiste!Podszedł jednak jeszcze bliżej muru. Barney snuł się tuż za nim, sapiąc coraz głośniej.Migotanie było ledwie widoczne, ale niewątpliwie istniało. Ściana, choć nieprzezroczystai całkowicie lita, musiała być niematerialna. To była zwykła gra światła.Wybryk natury - czego owca, widoczna z odległości nie większej niż dziesięć kroków,była wystarczającym dowodem.Hamish wyciągnął drżącą rękę tak, że czubki jego palców dotknęły migocącejpowierzchni. Poczuł coś w rodzaju porażenia prądem i już w następnej chwili migotaniezniknęło, a ściana stała się nadspodziewanie rzeczywista. Hamish był tego tak pewien, jakswojej tam obecności. To, co było złudzeniem zastygło nagle, stało się materialne. W ułamkusekundy, wraz z przenikliwym beczeniem śmiertelnie przerażonej owcy, mrowieniew koniuszkach palców urastało do uczucia bólu.Cofnął rękę, przykurczył i z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swoje palce.Wyglądały, jakby je na moment przytulił do wirującej tarczy z papierem ściernym. Krewwzbierała na czubkach palców.- Co? - rzekł Hamish do siebie, nie mogąc pogodzić się z tym, czego i tak nie mógłzrozumieć.Obok całkiem już teraz twardej ściany leżało coś, całe w drgawkach. Z zaciśniętą dłonią,potykając się, Hamish podszedł bliżej, by potwierdzić swoje okropne przypuszczenia. Barneypodreptał za nim, obwąchał dopiero co padłe jagnię i wycofał się na zesztywniałych łapach.Owca została przecięta na pół jak dżdżownica - brzytwą. Jej tułów upadając w dół zostawiłślad na ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl