Domańska Antonina - Rycerz Taran, bajki - ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
RYCERZ TARAN
Dawno już temu bardzo żył w ubogiej wiosce nad Wisłą
rybak stary. Miał trzech synów; najstarszy wiosłował tak
zręcznie, że gdy się puścił w swej łodzi na rzekę, nie było na
dziesięć mil wokoło takiego, co by go prześcignął. Przy tym
zastawiał sidła na ptaki tak jakoś sprawnie, że ile tylko
zechciał, tyle nałapał. Młodszy syn łowił wybornie ryby na
wędkę, przy czym gwizdał prześlicznie, a rybki, oczarowane
muzyką, procesjami się gromadziły i nieledwie ręką dawały
się chwytać. Trzeci syn wcale nie był uczony ani zręczny,
ani sprytny, za to siłę miał olbrzymią i prawdę palił prosto z
mostu, czy go o to proszono, czy nie.
Ludzie zaś dziwne mają usposobienie... gdy im kto powie na
przykład: “Strasznie masz nos czerwony” albo: “A to z pani
bajczarka!”, albo: “Co prawda, to nie grzech, prochu wcale
nie wynalazłeś”, to się dąsają i obrażają.
Więc też nie cierpieli wszyscy Jacusia i przezwali go
“Taranem”. Wyraz ten oznacza, jak wiadomo, narzędzie
ciężkie i grube, a służy do rozbijania murów i łamania skał.
Ale Jacuś nic sobie z tego przezwiska nie robił, owszem,
nawet lepiej mu się podobało być Taranem, niż Jacusiem.
Pewnego dnia ojciec i dwaj starsi synowie poszli z siecią na
ryby. Jacuś ofiarował się z pomocą, a w myśli sobie
powtarzał: “Muszę strasznie uważać, bym czego nie spłatał i
tatuś mnie znów nie łajali. Ta sieć taka cieniutka i słabiuchna
niczym tiul, sama się w rękach rozłazi”. A sieć była z
grubego szpagatu, ino jego ręce tak wszystko targały.
Przebierał tedy delikatnie palcami, żeby sieci nie popsuć, i
trzymając za jeden koniec zapuszczał ją do wody, a bracia z
ojcem we trzech trzymali drugi koniec. Jakoś wcale nieźle
się udało, czuli, że ryb musi być pełno, bo ledwie mogli
uciągnąć. Widząc Jacuś, że im ciężko, chciał za nich siłą
nadłożyć, jak też z lekka ino od swego końca szarpnął, tak
tamci sieć puścili, popadali na ziemię, a ryby pouciekały.
- Nie źlijcie się, tatusiu, na mnie - przepraszał Jacuś
pokornie - do takiej roboty trza słabowitego człowieka; co ja
1
 temu winien, żem taki mocny.
Gdy bracia wyrzekali na niezgrabiasza i zabierali próżną sieć
do domu, pokazało się, że coś ciężkiego zaczepiło się na
samym dnie. Żaden nie mógł wyplątać ani udźwignąć.
- Chodź no ty, Waligóro Taranie, zobacz, co tam takiego
wisi.
A Jacusiowi aż się oczy zaiskrzyły. Ledwie rękę do sieci
włożył, bez żadnego trudu wyciągnął ów ciężki przedmiot...
Był to miecz ogromny, z błyszczącej stali, bez śladu rdzy,
choć, po wielkości i kształcie sądząc, bardzo był stary i
pewno setki lat w wodzie przeleżał.
- Wiwat! - zawołał Jacuś. - Mam sobie mieczyk jak się
patrzy, teraz walę w świat i zdobędę królestwo!
Śmignął olbrzymi oręż w górę, wykręcił nim młyńca i oparł
końcem o ziemię. Bracia chcieli mu wydrzeć zdobycz z ręki,
ale we dwóch nie byli w stanie dźwignąć miecza, więc dali
spokój.
- Oj, głupi, głupi... - roześmiał się ojciec - królestwo będzie
zdobywać! Myślisz, że wystarczy miecz w ręku, żeby królem
zostać?
Ale Jacuś nie dał sobie wyperswadować: “Pójdę i pójdę, nie
brońcie mi”.
Na drugi dzień zerwał się raniuteńko, pożegnał rodziców,
braci i powędrował w świat.
Idzie, idzie, idzie, idzie, aż mu się dziwno zdaje, że ten świat
taki ogromny. Co przejdzie jedną rzekę, to za małą
chwileczkę skądciś się druga bierze. To znów góra przed
nim wysoka, aż pod samo niebo; dalejże Jacuś na górę,
niech już raz będzie koniec. Gdzie tam... wylazł na szczyt, a
tu pola, rzeki, lasy i góry przed nim - pola, lasy, rzeki i góry
za nim. Cóż to za robota znowu, nigdy końca nie będzie, czy
co takiego? I wali prosto przed siebie.
Na pszenicy siedzą wróble i ćwierkają:
2
 - Dziw, dziw, dziw... Jacuś idzie w świat, świat, świat!
A wilga się wyśmiewa:
- Fiju, fiju... wesołej drogi!
Kruki na drzewie przypatrują mu się z góry i krzyczą:
- Aha, Taran! Aha, Taran!
- Znacie mnie? Ano, to dzień dobry wam!
I poszedł znowu prosto przed siebie.
- A to nudno, jak Boga kocham, na tym szerokim świecie...
Gadają ludzie o smokach, o lwach, o tygrysach... gdzie tu
jaki smok? Gdzie tygrys? Żeby choć niedźwiedź się
nadarzył, toby się człowiek poborykał, miecza spróbował...
Droga szeroka, gładka, aż się spać chce.
Ściemniało się już dobrze, gdy Jacuś doszedł do jakiegoś
ogromnego lasu. Idzie, idzie, patrzy... światełko. Zbliża się
po cichutku, gałązki rękoma odgarnia, dech w sobie
wstrzymuje, bo strasznie ciekawy, co by to było, a nie chce,
żeby go spostrzeżono. Z trzech stron ściany skalne, ognisko
wielkie się pali, przed nim czterech brodaczy strasznych, z
nożami, pałkami... ani chybi rozbójnicy. A w kącie na ziemi
leży człowiek skrępowany i jęczy.
- Dobrze nam się udało, żeśmy starego przyłapali - powiada
jeden zbójca - musi nas do zamku zaprowadzić i dać swoich
skarbów choć połowę.
- Ej, chytry z niego czarownik - odparł drugi - nic nie da,
jeszcze nas gotów w jakie psy albo koty pozaklinać.
- Albo to prawda? Póki ręce i nogi związane, póty nam nic
nie zrobi. A nie zechce po dobroci, to mu skórkę nad ogniem
przypieczemy, i koniec.
- A niedoczekanie wasze, łotry bezecne! - krzyknął Jacuś
wskakując do jaskini. - Zaraz mi puszczajcie wolno tego
3
 człowieka, bo...
- Strasznie się ciebie boimy, głupi młokosie! - wrzasnął
przywódca zbójców. - Nas czterech, a tyś sam jeden!
Krucho z tobą!
I porwali się wszyscy do broni.
A Jacuś jak nie zakręci młyńca swoim mieczem olbrzymim,
tak dwie głowy od razu na ziemi leżały. Machnął drugi raz,
przeciął trzeciego zbója na dwa kawały, a czwartego płazem
lekuśko po łbie smyrgnął i zabił na miejscu. Po czym rozciął
więzy staruszka i rzecze:
- Idźcie teraz do domu spokojnie, już wam te pajace nic
złego nie zrobią; pokładli się na ziemię jak trusie i śpią.
Stary czarodziej podziękował bardzo Jacusiowi i zaprosił go
do swego zamku. W jaskini leżała latarka, zaświecił ją i
poszli.
Idą, idą pod górę, a tak stromo, jakby się kto na ścianę
drapał. Ale jakoś wyszli na wierzch. I znowu gęsty las, a w
tym lesie skała gładka niczym szkło, a czarna jak węgiel.
Czarodziej uderzył trzy razy laseczką w oną skałę,
zagrzmiało gdzieś w głębi, rozsunęły się głazy i weszli w
jakiś korytarz wąski a długi. Skała się za nimi na powrót
zamknęła, poszli prosto jak strzelił i trafili do ogromnej sali, w
której nie było okien, tylko złota kula wisiała u pułapu i od
niej światło biło, aż oczy bolały.
Nagle szare, brudne łachmany opadły z czarownika i ukazał
się oczom Jacusia wysoki starzec, ze srebrzystą po pas
brodą, w sukni białej, atłasowej, całej usianej gwiazdami.
Zaprowadził Jacusia do pięknej komnaty z obiciem
haftowanym w przeróżne osoby, drzewa i kwiaty. Na środku
był stół nakryty cieniusieńkim obrusem, w srebrnych
naczyniach potrawy przewyborne, w krzyształowych
karafkach wina wyśmienite, w złotych koszykach owoce
zamorskie, słowem, jedzenie, jakiego Jacuś nie tylko nigdy
nie kosztował, ale nawet w życiu nie widział.
Zanim się chłopiec napatrzył i opamiętał, czarodziej się
4
 gdzieś podział. Zasiadł tedy Jacuś do stołu, spożył
doskonałą wieczerzę, popił winem starym, zakąsił
brzoskwinią i ananasem, przeciągnął się, ziewnął, patrzy na
ścianę, aż tu zegar wisi złocisty... wyskoczyła z niego
kukułka, zatrzepotała skrzydełkami i zakukała dwanaście
razy. Więc się prędko rozebrał i poszedł spać. A co za łoże
było wspaniałe! Poduszki jedwabne, poszewki haftowane,
kołdra złotolita, a nad głową baldachim adamaszkowy! Spało
się też to, smacznie spało, jak nigdy w życiu.
Rano słońce zagląda do okien, Jacuś nie chce wstawać,
obrócił się do ściany i śpi dalej. Aż tu coś zaszumiało mu
nad głową; nie mógł się wstrzymać od ciekawości, spojrzał,
papuga zlatuje jakby od sufitu, kłania mu się nisko i rzecze:
- Najniższa sługa pana dobrodzieja! Mam zaszczyt
zawiadomić Jego Wielmożność, że mistrz Furibundus,
największy z magów całego świata, życzy sobie pomówić
parę słów z Wielmożnym Taranem.
Zerwał się Jacuś na równe nogi, aliści wanna z ciepłą wodą
wyłazi spod podłogi... więc się zaraz wykąpał.
Chce się ubierać - na krześle przy łóżku strój wojskowy,
złotem szamerowany mundur pułkownika. Epolety
szczerozłote, spodnie z łosiowej skóry, buty po kolana,
ostrogi srebrne, a miecz starożytny spoczywa w nowej
pochwie, bogato cyzelowanej, na złotym pendencie. [pas
zakładany przez ramię, służący do noszenia broni białej, np.
szabli, szpady] Już się Jacuś niczemu nie dziwił, ubrał się
ino śpiesznie i za papugą do czarodzieja podążył. Papuga
naturalnie podlatywała naprzód i oglądała się raz po raz na
Jacusia; a co się obejrzała, to fik-mik - przewróciła koziołka z
wielkiego uszanowania. Zapukała dziobem we drzwi, a te się
same otworzyły. Jacuś wszedł do komnaty. Była to
widocznie pracownia astrologa: narzędzia jakieś tajemnicze
- niby trąby, niby rury - stały na trójnogach wysokich,
skierowane do sufitu, a cały sufit szklany z rozsuwanymi
szybami.
Mistrz Furibundus siedział przy stole i wymierzał cyrklem
jakieś linie, a znaczył cyfry złotym ołówkiem na pergaminie.
Przywitał Jacusia skinieniem głowy, kazał mu usiąść przy
5
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl