Domańska Antonina - W zaczarowanym młynie, bajki - ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W ZACZAROWANYM MŁYNIE
Był sobie raz głupi Wojtek. Od małego dziecka tak go ludzie
przezywali i choć pracowity był, do czego się wziął, dobrze i
porządnie zrobił, na każdej książce pięknie czytał, nawet i
pisać umiał jako tako, już się ten przydomek od niego nie
odczepił... głupi Wojtek, i tyle. A macochę miał straszną
złośnicę. Dokuczała mu i językiem, i ręką po karku, i
rzemieniem po plecach, nie za to, to za owo. Nigdy jej nie
mógł dogodzić, wiecznie coś cierpiała do niego.
Aż mu się wreszcie sprzykrzyło i postanowił iść w świat
służby szukać. Wolałby ci on, wolał, u którego z gospodarzy
we swojej wsi za parobka stanąć, ale na nic by się to nie
zdało, bo by go tatuś tej samej godziny do chałupy przygnali
z powrotem, skórę jak się patrzy wygarbowali, a macocha by
swój przyczynek dołożyła. Więc nie było rady, ino daleko do
obcych ludzi iść i tam roboty szukać. A Wojtek, choć wcale
nie taki głupi, jak by kto myślał, na jedno był niemądry: nie
wiedział, gdzie się obrócić, kogo się zaradzić. Prócz
Suchodołów, gdzie się urodził, i Mirowa, gdzie do kościoła
co niedziela chadzał, jeszcze, odkąd żył, nijakiej inszej wsi
ani miasteczka nie znał. Więc mu jakoś markotno było, w
którą stronę świata iść, czego szukać, z kim gadać.
“A niech ta! - pomyślał sobie jednego wieczora, gdy mu już
macocha za siódmą skórę zalazła. - Niech ta, pójdę se zaraz
jutro, gdzie oczy poniosą, przecie mnie smoki nie zjedzą, bo
już chyba gorszego jako nasz w chałupie nie napotkam”.
Wczas rano się zerwał, pół bochna chleba z półki chwycił,
bieliznę do węzełka zawinął, kabat czerwony na siebie,
sukmanę ino tak po wierzchu zarzucił, pawich piórek wiązkę
na czapce umocował, pożegnał się i powędrował w świat. A
że jedyna znajoma Wojtkowi droga prowadziła do Mirowa,
tedy same się nogi w tę stronę obróciły. Idzie, idzie, nikogo
nie spotyka, bo ledwo dnieje, ledwie gdzieniegdzie ptaszek
ćwierknie, jeszcze zaspany.
Do miasteczka zaszedł... a teraz co? Za kościołem trzy
ścieżki się rozchodzą: prosto, na prawo i na lewo... Którą
1
 wybrać? Ludzie, gdy kogo chwalą, powiadają “prostą drogą
chodzi”; ale także nieraz gadają “prawy człowiek”; a w lewo
znowu, to tak niby wedle serca. Którąż ścieżkę wybrać?
- Aha, wiem! - zawołał na głos Wojtek. - Podrzucę wysoko
czapkę, w którą stronę spadnie, tędy i ja pójdę.
Śmignął czapką, jak ino mógł najwyżej, upadła na prawą
ścieżkę.
- Ot, już nie trzeba namysłu, wiem, gdzie idę.
I obrócił się w prawo.
Może ze ćwierć mili uszedł, a tu las mu na poprzek staje. W
Suchodołach nijakiego lasu nie było, więc też zdziwił się
Wojtek dosyć, po co tyle drzew razem rośnie. “Ano, trza iść
w tę gęstwinę - myśli sobie - kiedy mi się już taka droga
wyznaczyła, to nie ma co przebierać ani się zawracać, ino
śmiało przed się, i koniec. Ładnie tu i chłodno, i cienisto...
już teraz będę rozumiał, jak ludzie o lesie zaczną gadać”.
Idzie drugie ćwierć mili, patrzy, chatka niziutka, sczerniała
strzecha na niej, okienko jedno w ścianie i drzwiczki na
ścieżaj otwarte. A w sieni na zydelku staruszek siwy siedzi i
groch łuska do garnka.
- Niech będzie pochwalony - przywitał go Wojtek.
- Na wieki wieków - odparł dziadek. - A skąd to,
parobeczku?
- Ze Suchodołów.
- A za czym?
- Służby szukać: nie narailibyście mi jakiej?
- Czemu nie; o służbę łatwo, ino nie o dobrą.
- A dobrej byście nie wiedzieli?
- Może bym ta i wiedział. Do zaklętego młyna zgodziłbyś się,
2
 synku?
- Co bym się nie miał zgodzić; ino nie wiem gdzie.
- I ja nie wiem; ale mam brata starszego w drugim lesie, jego
się idź zapytaj.
- A którędy mam iść?
- Ino prosto, a prosto; jutro na południe zajdziesz. A za
dobrą poradę narąb mi drewek do pieca i wody przynieś ze
źródła.
Usłużył Wojtek staruszkowi i grochu mu pomógł nałuskać;
ugotowali, zjedli razem, pożegnali się i chłopak poszedł
dalej. Zanocował w polu pod stogiem siana, rano się zerwał i
pędzi dalej naprzód, myśli, że rychlej zajdzie; albo to
prawda? Mówił dziadek, że na południe - to na południe.
Znowu las gęsty, dęby grube, więcej jak po sto lat mają. Do
chatki pustelnika zaszedł, taki sam dziadziuś na progu
siedzi, ino starszy o wiele, a brodę ma po sam pas. Pięknie
go Wojtek pozdrowił i o drogę do zaklętego młyna pyta.
- Dawnom już tam nie był - powiada staruszek - to i
zapomniałem; ale mam starszego brata, on wie z
pewnością.
- A którędy do niego?
- Ino prosto, a prosto; w trzecim lesie go znajdziesz. Za
dobrą poradę zamieć mi izbę i wymyj okienko, bom ja już
stary, sam nie zdolę.
Usłużył Wojtek staruszkowi, jeszcze i pęcaku przypilnował w
ogniu, co by się nie przypalił; pojedli ze smakiem, pożegnali
się i chłopak poszedł dalej. Wszystko się tak stało jako za
pierwszym i drugim razem. Znalazł w trzecim lesie trzeciego
pustelnika; a stary był strasznie i brodę miał po kolana. Pyta
go Wojtek o młyn zaklęty, a dziaduś rzecze:
- Dobra tam służba, ani słowa; i zapłata rzetelna, nie lada
jaka, ale praca ciężka, nie każdy się podejmie.
3
 - A cóż tam trzeba robić? - pyta Wojtek.
- Tego mi powiedzieć nie wolno. Sam zobaczysz i sam
musisz odgadnąć.
- To mi choć drogę pokażcie, dziadku - i pokłonił się nisko.
- Idź jeden dzień prosto na zachód słońca, drugi dzień ku
południowi, pół dnia na wschód, pół dnia na północ i dalej
tak ciągle powtarzaj, póki przed sam młyn nie zajdziesz. A
za dobrą poradę przynieś mi w tej płachcie suchych liści z
lasu, bo mi się posłanie uleżało i kościska stare bolą.
Usłużył Wojtek dziadkowi chętnie, jeszcze mu i jagód sporo
nazbierał; jedli oba, pożegnali się i poszedł chłopak w drogę
do zaklętego młyna. Powtarza sobie, żeby nie zmylić: jeden
dzień na zachód, drugi na południe, pół dnia na wschód, pół
dnia na północ.
Szedł tak może ze dwa tygodnie, po drodze trafiał na wsie
przeróżne, wszędzie go pożywili, napoili, a każdy mu się
dziwował, co za odwagę ma taką zuchwałą, że się zaklętego
młyna nie boi. Nikt wprawdzie tam nie był ani o takim młynie
nie słyszał, ale mu wszyscy odradzali i przepowiadali
straszne przygody. A Wojtek tak się zawziął na oną służbę i
szedł z wytrwałością i ochotą wielką. Ostatnie dwa dni
bardzo mu się naprzykrzyły, bo żadnych wsi ani przysiółków
nie spotykał po swojej drodze, ino lasy, łąki, stepy rozległe;
nawet podróżnych nijakich prócz niego nie było. Dobrze
jeszcze, że wziął chleb i sera kawał na zapas, bo by musiał
chyba głodem przymierać.
Dzień był gorący. Wojtek długą wędrówką zmęczony, więc
powolutku mu onego stepu ubywało; aż o szarym zmierzchu
dojrzał w niewielkim oddaleniu mur wysoki.
“Ano, Bogu dzięki... przecie jakieś ludzkie mieszkanie -
pomyślał - może mnie przenocują i drogę pokażą”.
Dochodzi bliżej, bramy szuka, a tu hałas, szum wody,
łomotanie wielkie.
- Aha... to będzie ów młyn, ani chybi.
4
 Furtkę w murze otworzył, koła się obracają, woda po nich
spływa i tryska, a kamienie terkoczą: “tarte przetarte, tarte
przetarte”...
- Gdzież tu jaki gospodarz od tego młyna? - krzyknął Wojtek
nie widząc nikogo przy domu. Ale zapewne źle patrzał, bo
pod ścianą na ławce siedziała starowinka jak grzybek i
kądziel przędła.
- Wyście młynarka? - pyta Wojtek.
Położyła palce na usta, a potem głową i oczami coś mu
jakby pokazała. Odwrócił się chłopak, a tu koń stoi na
podwórku ciężkimi worami obładowany.
- Aha, gadać nie trzeba, ino robić; ano, to dobrze.
Zdjął wory ze zbożem z konika, wyniósł po jednemu na górę
i pod kamienie podsypał. Potem obszedł wszystkie kąty, czy
się co nie psuje, czy nie ma jakich bydlątek do pokarmienia
albo innej roboty. W kurniku siedziały już kury na grzędach i
spały, krowa w obórce miała wszystko zładzone jak się
należy, pies wystawił łeb z budy i przypatrzył się Wojtkowi,
koń się gdzieś podział i babki już na ławie nie było.
Przeczekał tedy Wojtek do północy, aż wszystko zboże
zostało zmielone; zatrzymał młyn, zsypał mąkę do worków i
zaniósł na dół, by oddać temu, kto po nie przyjedzie.
“Warto by się teraz przespać - myśli sobie - ale nie wiem,
gdzie jaka izdebka dla mnie”.
A tu się coś o jego nogi ociera. Spojrzał, koteczka biała,
patrzy na niego tak mądrze jak człowiek - biegnie naprzód, a
co ujdzie kilka kroczków, to się na niego ogląda.
- Aha, mam iść za tobą? - pyta Wojtek; ale kotka też była
niema, ani miauknie, ino w korytarz idzie i przed drzwiami
staje. Doprowadziła Wojtka do izby, a sama gdzieś się
podziała.
Wszedł śmiało, izdebka ładna, na stole latarnia się świeci,
miska czyściutka pełna kwaśnego mleka, chleba światłego
5
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl