Domek na prerii (tom 2 - Domek na prerii), eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Klasyka Literatury DziecięcejPrzekład z angielskiego Anna DuszyńskaAgencja KRIS Warszawa 1992Tytuł oryginału Little Нош and the PrairieRedaktor Elżbieta NowickaProjekt graficzny okładki Barbara OpokaISBN 83-900756-0-1AkcłVf3Agencja KRISWarszawa 1992.Wydanie I. Ark. wyd. 9,1.Oddano do druku we wrześniu 1992 r.Druk ukończono w październiku 1992 r.Skład i łamanie: Fotoskład „EWA"Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzneim. Seweryna Pieniężnego10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2Zam. 1396/92Rozdział pierwszyWyprawa na zachódDawno, dawno temu, gdy wszyscy dziadkowie i babcie byli jeszcze niemowlętami lub dziećmi, a może nawet jeszcze nie było ich na świecie, tatuś, mamusia, Mary, Laura i malutka Carrie opuścili swój dom, położony na polanie w Wielkim Lesie w stanie Wisconsin, i wyjechali daleko. Nie zobaczyli go już nigdy więcej. Ruszyli w daleką drogę do krainy zamieszkanej przez Indian.Tatuś powiedział, że w Wielkim Lesie mieszka zbyt wiele ludzi. Laura często słyszała huk wystrzałów i odgłosy uderzeń siekiery, dochodzące z leśnej gęstwiny; lecz ani strzelba, ani siekiera nie należały do jej taty. Ścieżka, która biegła tuż obok ich zagrody, przechodziła dalej w szeroki szlak. Prawie każdego dnia Laura i Mary przerywały zabawę i ze zdziwieniem patrzyły na skrzypiący wóz, który, ciągnięty przez parę koni, powoli toczył się drogą. Okolice, gdzie pojawiało się zbyt dużo ludzi, zaczęły opuszczać dzikie zwierzęta. Tatuś również nie miał ochoty zostać - pragnął zamieszkać tam, gdzie zwierzęta nie znają strachu przed ludźmi, gdzie w cienistym lesie można się spotkać oko w oko z małym jelonkiem i jego matką, a nawet natknąć się na tłuściutkiego, leniwego niedźwiadka zajadającego na polance czarne jagody.5W długie zimowe wieczory tatuś opowiadał mamusi o Zachodnim Kraju. Mówił, że na Zachodzie ziemia jest płaska i nie ma tam w ogóle drzew, a równinę porastają gęste i wysokie trawy, przez które dzikie zwierzęta wędrują na ogromne pastwiska, ciągnące się dalej niż potrafi sięgnąć ludzki wzrok. Osadnicy jeszcze tam nie dotarli, a jedynymi mieszkańcami tej ziemi są Indianie.Pewnego dnia, kiedy minęła już zima, tatuś oznajmił mamie: - Ruszamy na Zachód, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu. Ktoś chce kupić nasz dom, propozycja jest bardzo korzystna, więc wystarczy nam pieniędzy, by rozpocząć nowe życie.- Och, Charles, czy musimy jechać już teraz? - spytała mama. Na dworze było strasznie zimno, a domek wydawał się taki wygodny i ciepły!- Jeśli w ogóle mamy wyruszyć w tym roku, trzeba zrobić to teraz, zanim ruszą lody.I tatuś sprzedał mały domek. Sprzedał też krowę i jałówkę. Następnie poprzycinał gałęzie orzecha i umocował je na wozie niczym łuki. Mama pomogła mu naciągnąć na te pałąki białe, brezentowe płótno.Brzask nie zdążył jeszcze rozproszyć nocnych ciemności, gdy mama zaczęła kuksać delikatnie Laurę i Mary, aż dziewczynki obudziły się na dobre. Umyła je i ubrała ciepło przy blasku ognia i świec. Najpierw założyła im czerwone flanelowe koszulki, potem wełniane halki, sukienki i pończochy, wreszcie płaszczyki i czapki z króliczego futra oraz rękawiczki z «czerwonej włóczki.Wszystko, co było w domu, z wyjątkiem łóżek, stołów i krzeseł, znalazło się na wozie. Meble nie były im potrzebne; przecież tatuś potrafi zrobić nowe.Ziemię pokrywała cienka warstewka śniegu. Na dworze było ciemno i bardzo zimno. Na tle rozgwieżdżonego zimowego nieba rysowały się sylwetki nagich drzew i tylko od wschodniej strony horyzont powoli zaczynał się rozjaśniać. Nagle między drzewami zamigotał blask - były to światła latarni przyczepionych do wozów, którymi przyjechali dziadek, babcia, ciotki, wujowie i kuzyni, którzy zjechali, by się pożegnać.6Mary i Laura mocno tuliły do siebie swoje szmaciane lalki i nie odzywały się ani słowem. Krewni ustawili się wokół i nie spuszczali z nich oczu. W końcu babcia i ciotki zaczęły kolejno podchodzić, by ucałować dziewczynki na pożegnanie.Tato przywiązał strzelbę do jednego z pałąków podtrzymujących plandekę, aby w razie potrzeby mieć broń pod ręką. Obok powiesił ładownicę i rożek z prochem. Futerał ze skrzypkami umieścił między poduszkami; bał się, by podczas podróży instrument nie ucierpiał.Wujowie pomagali tacie zaprzęgać konie. Wreszcie kuzyni, jakby na dany znak, zaczęli kolejno podchodzić do Mary i Laury, by pożegnać się z nimi.Potem tato ulokował dziewczynki na łóżku, które stało w głębi wozu. Następnie pomógł mamie wspiąć się na kozioł, a babcia - wyciągnąwszy wysoko ramiona - podała jej malutką Carrie. W końcu tatuś wsiadł szybko i zajął miejsce na ławce obok mamy, a Jack - łaciaty kundel - wczołgał się pod wóz.Nadeszła chwila pożegnania z małym drewnianym domkiem, który nie mógł zobaczyć, jak odjeżdżają, bo przecież miał zamknięte okiennice. Stał za drewnianym płotem, między dwoma wielkimi dębami, których liście tworzyły latem zielone sklepienie, pod którym Mary i Laura lubiły się bawić. Teraz widziały domek po raz ostatni.Tatuś przyrzekł Laurze, że gdy tylko dotrą na Zachód, pokaże jej papusa.- Co to takiego papus? - spytała, a tatuś odpowiedział: - To indiańskie czerwonoskóre niemowlę.Długo, długo jechali przez zaśnieżone lasy, aż wreszcie dotarli do miejscowości o nazwie Pepin. Mary i Laura były tu już kiedyś, lecz miasteczko zmieniło się nie do poznania. Drzwi domów i sklepów były zaryglowane, pnie ściętych drzew zasypane śniegiem, uliczki puste. Tu i ówdzie piętrzyły się stosy drewna na opał.Mama, Laura i Mary siedziały w wozie żując chleb z melasą, konie jadły kukurydzę z worków, a tatuś poszedł tymczasem do sklepu wymienić skóry na rozmaite rzeczy przydatne w podróży. Postój w miasteczku trwał krótko. Jeszcze tego samego dnia mieli przeprawić się na drugi brzeg rzeki.7Biała, ogromna, o gładkiej powierzchni tafla zamarzniętej wody ciągnęła się aż po siny horyzont. Widoczne na śniegu ślady kół biegły w dal i niknęły w bezkresnej pustce. Tatuś wprowadził wóz na lód i ruszył ledwie widoczną koleiną. Kopyta koni zastukały, koła głośno zaskrzypiały. Miasteczko szybko znikało w oddali. Wkrótce najwyższy budynek, w którym mieścił się sklep, stał się nie większy niż kropka. Wokół wozu rozciągało się pogrążone w głuchej ciszy pustkowie. Laura poczuła się nieswojo, na szczęście obok był tatuś, a Jack biegł pod wozem; wiedziała, że nic złego nie może jej się stać skoro ma przy sobie ojca i psa.Gdy wóz z turkotem wjechał na pagórek, ukazały się drzewa, a między nimi mała drewniana chatka. Laura od razu poczuła się pewniej.Ten dziwny maleńki domek był opustoszały - zwykli w nim nocować strudzeni wędrowcy. W środku znajdowało się ogromne palenisko, pod ścianami stały ławy, na których można się było ułożyć do snu. Tatuś przygotował posłania na ziemi, tuż przy ogniu, sam zaś, jak przystało na wodza wyprawy, zdrzemnął się na wozie!W nocy obudził Laurę dziwny hałas, coś jak wystrzał lecz dźwięk był ostrzejszy i bardziej przeciągły. To rozbrzmiewał to cichł. Mary i malutka Carrie mocno spały, Laura zaś nie mogła usnąć i przewracała się z boku na bok, dopóki nie usłyszała w ciemności spokojnego głosu mamy:- Spij, Lauro, to tylko lód pęka na rzece. Następnego ranka tatuś oznajmił:- Mieliśmy szczęście, Caroline, że wczoraj udało się nam przeprawić przez wodę. Wybraliśmy się zbyt późno, nic dziwnego ze lody już ruszyły, Dobrze, że nie przytrafiło się nam to gdy byliśmy w połowie drogi.- Pomyślałam o tym wczoraj, Charles - odparła spokojnie mama. JLaura na szczęście nie pomyślała o tym wcześniej. Dopiero teraz wyobraziła sobie, co mogłoby się stać, gdyby lód zaczął pękać pod kołami wozu i wszyscy wpadliby do wody na środku wielkiego rozlewiska.- Zdaje się, że kogoś tu przestraszyłeś, Charles - powiedziała mama, a tatuś chwycił Laurę w ramiona i mocno ją przytulił.- Przeprawiliśmy się przez Missisipi! - krzyknął radośnie, tuląc ją w objęciach. - I co ty na to, moja kruszynko? Powiedz, masz ochotę pojechać na Zachód i zobaczyć, gdzie mieszkają Indianie?Laura przytaknęła i spytała, czy są już blisko tej krainy. Czekała ich jednak jeszcze długa i daleka droga. Znajdowali się dopiero w stanie Minnesota.Laurze zdawało się, że podróż do kraju Indian trwa wieki. Każdego dnia konie biegły póki starczyło im sił, każdą więc noc spędzali teraz w innym miejscu. Czasami zdarzało się, że postój trwał dłużej niż zwykle; działo się to wtedy, gdy wody w napotkanym strumieniu wzbierały i trzeba było czekać, aż opadną. Mieli już za sobą wiele potoków. Mijali po drodze lasy i wzgórza oraz nie porośnięte niczym doliny, przejeżdżali też przez długie drewniane mosty. Pewnego dnia dotarli wreszcie nad szeroką rzekę o mętnej żółtawej wodzie, ale nie mogli znaleźć tam żadnego mostu.Rzeka ta nazywała się Missouri. Gdy do brzegu przybiła tratwa, tatuś wjechał na nią wozem; wszyscy w milczeniu przypatrywali się, jak tratwa, chybocąc na falach, popłynęła ku przeciwległemu brzegowi.Po kilku dniach znów znaleźli się w górzystej krainie. W jednej z dolin wóz ugrzązł w głębokim, czarnym błocie. Deszcz lał jak z cebra, trzaskały pioruny, niebo raz po raz rozrywały jasne błyskawice. Nie można się było nigdzie schować ani rozpalić ogniska. Wszystkie rzeczy w wozie zrobiły się wilgotne, zimne i nieprzyjemne, musieli jednak pozostać na miejscu i zadowolić się zimnym jedzeniem.Następnego dnia tatuś znalazł na wzgórzu miejsce na obozowisko. Deszcz przestał padać, lecz jeszcze tydzień przyszło im czekać, aż woda w kolejnym strumieniu opadnie i błoto przyschnie na tyle, aby można było odkopać koła wozu i ruszyć w dalszą drogę.Pewnego dnia, gdy znów zatrzymali się na odpoczynek, z lasu wyjechał na czarnym koniu wysoki, chudy mężczyzna. Zamienił parę słów z tatusiem, a potem obaj zniknęli między drzewami. Tatuś wrócił na grzbiecie czarnego konika, takiego, jakiego miał nieznajomy. Wymienił dwa gniade, zmęczone po-9drożą konie na d...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]