Domek swieczki, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zdzisław DomolewskiDomek wieczkiPamięci Krzysztofa Szurmieja- bohatera wielu snówSłońce jest płomieniem, obdarzonym rozumem, powsta-łym z oparów morza. Gwiazdy sš zagęszczonym ogniem.Żywiš się z oparów ziemi.Heraklit z EfezuBuzia jest jak gšbka i zawsze, chociaż nie wiem jak bymjš marszczyła, zawsze się wyprostuje i zrobi się taka, ja-ka jestem naprawdę. Mogę zrobić takš minę, że nikt nawiecie by mnie nie poznał. Jak potwór! Jakie straszy-dło w nocy na cmentarzu. Sama siebie bym się przestra-szyła, ale zaraz wiem, że to jestem tylko ja. Buch! I bu-zia jest ta sama. Umiecham się ładnie i nie jestemżadnym potworem, tylko Agnieszkš.AgnieszkaWSTĘPTedTed McOvy uchylił powieki i próbował okrelićswoje położenie. Odtwarzajšc wczorajszy dzień, trafiał na wyżar-te przez whisky wyrwy. Miał wrażenie, że tkwi na dnie małego lej-ka, wokół którego czajš się głębokie otchłanie. Lejek ów wsysałi dusił. Ted starał się wyszarpnšć ciało z dławišcego ucisku.Drgnšł, szerzej otworzył oczy, rozpaczliwie próbujšc skoncentro-wać na czym wzrok. Wokół wszystko poruszało się, podrygiwało,zacierało w kreskach jasnoci; przez szczeliny w dachu wpadałoostre wiatło. Podniósł się z czego, co tej nocy służyło mu za po-słanie, i poczłapał ku szklanemu naczyniu, do którego w deszczo-we dni kapała z dachu woda. Zbliżył wargi i pił. Woda miała mdły,co przypominajšcy smak, jak gdyby Ted wysysał z niej haustamiobrazy: jakie dziecko przemknęło, zbliżajšc gwałtownie wielkšniczym skała głowę z zielonymi oczyma; gładka, czerwona ręka-wica wyjęła co z ogromnej skały. McOvy popatrzył wokół, gdziewszystko nadal chwiało się i przelewało, jak gdyby zachodziłow pamięci innej, większej od Teda istoty.W zasięgu ręki, na drewnianej listwie znalazł pojemniczekz pastylkami weee. Wytrzšsnšł kilka do ust, uniósł głowę, by przeł-knšć, i zatrzymał wzrok na drewnianej belce wiszšcej nad głowš.Po raz kolejny, bez sensu, stwierdził, że w szopie jest dużo drew-nianych kawałków. Rozważał to, lecz myl bezładnie przewędro-wała ku kolejnym, nieskładnym obrazom; zobaczył ostrze tnšceskamieniałš wodę - nie mogła być lodem, nad niš wisiało tropi-kalne słońce - widział wyranie tę seledynowš rysę... Otrzšsnšłsię, parsknšł, pastylki pokonały zwężenie krtani. Dotarł do wrót,uchylił je i spojrzał na niewielki fragment wiata sprzedany muz szopš trzy lata temu przez człowieka, który po załatwieniu trans-akcji, wszedł na gliniastš górkę, chwytajšc się drzew, i gdy Ted,chcšc zapytać o granicę terenu, wspišł się za nim, już nikogo niezobaczył. Jak na dłoni widział równinę dochodzšcš aż do strzępia-stych zarysów Miasta, a jednak poprzedni właciciel samotnejszopy i gliniastego wzgórza rozpłynšł się w powietrzu.Trzewiejšcy umysł kiepsko współpracował ze wzrokiem.Wszystko, co Ted widział, rozpadało się na nierówne elementy. Le-piej było o tym nie myleć. Pastylki weee już zaczęły działać. Pró-bujšc wrócić na posłanie (była to sterta plastikowych kulek do ło-żysk - skšd się wzięły?), McOvy szedł dzielnie - krok za krokiem,jeszcze trochę... nie dał rady; zachwiał się, oparł o cianę i takstał, patrzšc przed siebie.Zakurzone wiatło padało na leżšcš na ziemi Kate Abee, latczterdzieci pięć. Miała wšskie biodra, spłaszczone przez walšcšsię płytę. Modnie powiększone, znieruchomiałe usta Kate próbo-wały przełknšć nie do końca wypowiedziane słowo. Beton zdarłz jej czaszki włosy z kawałkiem czoła. Oczy, nos i usta pozostałyna swoim miejscu, a ręce - urwane strzępy materii - bezwładniezwisały. Biedna Kate Abee! Patrzył na niš Otis Laffayete - sie-demnastolatek, z głowš wbitš w ramiona, z nogami wygiętymi dzi-waczniej niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Jego duży penissterczał jak napompowany. Być może ciało Kate i jej płaskie bio-dra zachęcały chłopca do seksu.Gdyby doszło do walki o Kate, skulony w sobie Otis nie miałbynajmniejszych szans; pręt sterczšcy niczym róg z karku StephenaReyna sięgał na półtora metra wokół jego ciała i gdyby tylko Ste-phen mógł się poruszyć, uniósłby nim wštłe ciało Otisa. Był jesz-cze rozdarty na dwie częci Paul Bering, trzymajšcy swš głowęwduszonš między obie połowy ciała jak pestka jabłka, był MatisMorerer, bez głowy i z torsem wtopionym w metalowy odlew, byłaBarbara Colby - jej splecione z rękoma stopy i odarta ze skóryszyja gęsi... i malutki Cornelli, z karkiem skręconym o sto osiem-dziesišt stopni, wpatrzony w wielkie ciało kobiety, która klęczałaobok...Ted odbił się od ciany, ruszył w stronę posłania. Potknšł sięo strzępiastš rękę Kate Abee i runšł obok. miał się; wiedział, żeszybko się stšd nie wydostanie. To, że nie pójdzie do agencji, wy-dawało się coraz bardziej realne. miech sprawił, że usta zassałykilka walajšcych się na posadzce kulek. Opierajšc się o głowę Ka-te, McOvy wpełzł na materac, zamknšł oczy i wypluwał z ust kul-ki. Zaczšł padać deszcz, ciężkie krople kapały do szklanego na-czynia. Wszystko zamieniało się w kulki, krople i jakie strzępki...Ted patrzył w jaskrawe szczeliny, zdajšc sobie sprawę, że nie mo-że popadać w desperację; to nie był właciwy moment, by porzu-cić pracę, by po prostu, najzwyczajniej w wiecie spieprzyć. Jesz-cze nie teraz.JanWracajšc do pustego domu, Jan mijał popękanebudynki, z instalacji których wypływała bršzowa ma. Paryż tam-tej jesieni był ponury i chłodny, przypominał iluzję stworzonš zestarych obrazów poustawianych tu i tam w zastępstwie innych,które zniszczyła wojna. Miasto zatraciło kontury i niczym wirtual-na bajka znikało; wiatr zwiewajšcy z ulic elektryczne iskry zbijałkurz w purchle szybujšce ku nielicznym wiatłom bladych i pu-stych okien, przed którymi pękały. O tej porze na ulicach nie by-ło już nawet starców. W dzień widywało się tylko ich; poruszali sięleniwie, wnikali w każdy zaułek, zamierajšc, nasłuchujšc, umyka-jšc na widok każdego pojazdu czy cienia lotnego patrolu przesu-wajšcego się po ulicach i cianach. Dzieci nie było widać, a jed-nak nad ranem tu i tam znajdowano małe trupy. Tajemnicamierci łšczyła je ze wiatem starców. Nie można było tego zrozu-mieć. Nocne patrole przeczesywały puste ulice; Paryż spał, czujni-ki rejestrowały tylko ruch szczurów, a jednak jadšc rano do cen-trum, Jan mijał milczšce grupki wpatrujšce się w zszarzałe ciałakolejnych małych ofiar. Nikt o tym nie mówił, a ci, którzy mielidzieci, starali się je ukryć.W windzie czuło się jeszcze charakterystyczny, nieokrelonyfetor. Może to on sprawiał, że wspomnienie wojny obcišżało każ-dš myl? Ale były już pierwsze oznaki zmian: wkładajšc do drzwiidentyfikator, Jan słyszał za cianami szepty. Każdego dnia byłoich więcej, zlatywały się, ożywiajšc ciany i puste, ciemne koryta-rze kamienic.Wszedł do mieszkania. Zbieranina mebli tworzyła nastrój tym-czasowoci. Zdjšł koszulę i chodził tu i tam, wykonujšc ruchy za-kodowane wiele lat temu; teraz nie miały sensu, ale starał sięo tym nie myleć. Wyjšł z pudełka kulkę, wrzucił w lejek odtwa-rzacza, zajaniała i jak co dzień zobaczył w monitorze dzieci. Feli-cja co mówiła, Bartek w tle odbijał o cianę piłkę. Z płaskiejciany nie można było nic wywnioskować o miejscu, w którym Janukrył dzieci. A jednak była ta gałšzka. Niepokojšcy drobiazg, za-niedbanie, odcinięty w przestrzeni lad. Nawet taka nieostroż-noć podpowiadała co trzeba tym, którzy szukali małych ofiar. Li-cie grabu ze srebrzystymi żyłkami układały się w kształty łódekwidzianych z wysoka, znieruchomiałych obok wšskiego molo.Chodził nie tyle słuchajšc, ile sprawdzajšc, jakby układ słówmógł się zmienić, powiedzieć co innego niż dotšd. Felicja mówiła:- Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdywyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu-dzie nie mogš wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że każdy człowiekbędzie mógł wędrować, dokšd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć,co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po pro-stu pójdzie zobaczyć.CZĘĆ PIERWSZAROZDZIAŁ 1BiuroSystematyczne zażywanie pastylek weee musiałouodpornić organizm na ich działanie. Ted McOvy połknšł kolejnši wpatrywał się w szklanš cianę gabinetu. Janiały w niej punk-ty, ciemniały linie zajęte, majaczyły żółtawe, oznaczajšce pro-gram, nad którym włanie pracował. Głowa nie funkcjonowała na-leżycie. Do komputera wpłynęły dane trzeciego w tym dniuklienta:"Monikę Burt, lat 39, płeć żeńska". Na monitorze ukazała sięzdezorientowana, podniecona sceneriš agencji kobieta; właniezakończyła swój test w dziale scenariuszowym, Steven S3 przeł-knšł jej dane, wrzucił w gšszcz kilku milionów podobnych danychi dobierał sceny, których układ miał w krótkiej przyszłoci odmie-nić życie pani Burt. Tymczasem ona, w błękitnej poczekalni, nie-pewnie spoglšdajšc na lustrzane, pulsujšce rytmem barw ciany,powoli się rozbierała.Ted miał trochę czasu dla siebie. Szukał kontaktu z Celin, pe-netrował miejsca, w których czasem jš widział; monitor, pokazu-jšc mgliste postaci, wcišż nie znajdował Celin. To oznaczało jed-no: była w drogim programie, za który na pewno zapłacił Marcelde Vilde. Tam już nie sięgały macki podglšdu.Wiedział, że w jej ostatnich programach jest dużo przestrzeni.Celin chciała wędrować, być każdego dnia w innym miejscu, aleczy naprawdę chciała zerwać z Tedem? Czy chodziło o to, by niemógł jej znaleć? Może prowokowała, czekała na niego? To było ta-kie proste: wypełnić dane, wpłacić zaliczkę i w tecie sobie zaży-czyć: "chciałbym częciej, wcišż, każdego dnia spotykać CelinMonroe". Steven S3 - leniwe monstrum, które coraz częciej wkła-dało klientów agencji do identycznych programów - bez chwili za-stanowienia ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]