Dominika znaczy niedziela, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARIA BOROWADOMINIKAZNACZY NIEDZIELA"-*"■ tК$гw\**'***' ''^"в*1***—И"»Цц>«иЙіцііЦ''Ч»»«««>^авци#^—MARIA BOROWA Dominika znaczy niedziela jINSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA 1988^pLA*JlĄ-Htilustrował Wiesław MajchrzakText <; Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1988Illustrations ( Copyrighl by Wiesław Majchrzak. Warszawa 1988CIP — Biblioteka NarodowaBorowa MariaDominika znaczy niedziela / Maria Borowa ; [ii. Wiesław Majchrzak),— Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988ШRedaktorElżbieta Jasztal-KowalskaRedaktor techniczny Jolanta CzapskaKorektor Andrzej MassćISBN 83-10-09172-9PRINTED IN POLANO Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1988 r. Wydanie pierwsze. Nakład 40000 + 250 egzemplarzy. Ark. wyd. 11,1. Ark. druk. 12.5. Oddano do składu w grudniu 1986 r. Podpisano do druku w lutym 1988 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zam. 38/87. D-12/2868.:^--^iTuż za dzwonnicą brukowana kocimi łbami droga schodziła w dół; minąwszy ostatnią z trzech włoskich topól, wyrosłych przez pomyłkę w akacjach i nikomu niepotrzebnych, brała ostry zakręt w prawo i waliła już na łeb na szyję samobójczo wprost w wodę. Żaden wóz nigdy w tę drogę nie wjeżdżał, chyba że nazywać wozem gruchot Pażycha Rzeźbiarza — dwukołowe nieszczęście z koślawym dyszlem, do którego Pażych zaprzęgał się sam. Ale i on nie szedł dalej, niż rosły topole. Na wprost owej trzeciej stała rozwarta, darmo czekająca klientów-amato-rów, skrzypiąca brama Pażychowego obejścia. Za bramą czerniała zgniecionymi trawami koleina dróżki, ginęła w zbitej kotłowaninie jaśminów i rachitycznych brzóz; sterczał z nich jakiś słup — może okaleczały stary żuraw studzienny — i tyle.Bramę tworzyły ramy drewniane obciągnięte siatką pomalowaną niegdyś na czerwono; jaki taki kształt pozwoliły im utrzymać nabite na wierzch, na krzyż, sękate żerdzie. Można było wsunąć stopę w poszarpane i nadżarte przez rdzę druty na dole, chwycić się rękami za owe bramowe wsporniki, odbić drugą nogą, polecieć głową do przodu i szurnąć z piskiem nie smarowanych zawiasów w huśtawkowy lot. Potem bieg razem z bramą w tył, odbicie — i znów...Druty piły w ręce, czerniły je rdzą i brudem, sandał koślawił się na bosej nodze, a zza krzaków dobiegało coraz bliższe i groźniejsze warczenie psa.Zeskakiwał wtedy z bramy, zatrzaskiwał ją i gnał razem z drogą w dół.Pies nigdy go nie ścigał. Nie wypadał za bramę, choć mógłby. Spaczone deski odchylały się od siebie na dole, tworząc wcale3dużą szparę. W sam raz dla psa, nawet nie zdechlaka czy kurdupla. Ale czy Warczący był uwiązany, czy straszył tylko, nigdy nie gonił Adama. Można było odetchnąć zaraz za zakrętem, zagwizdać, kopnąć niedbale kamień jeden i drugi, a potem oprzeć plecy na ogrodzeniu Pażychowego maliniaka... Ogrodzeniu też z siatki, a jakże, wygiętej w tył — dół, wpaść w nie jak w hamak... Widział taką babską huśtawkę z góry. z ceglanego muru stojącego po drugiej stronie drogi, w ogrodzieproboszcza...... oprzeć więc plecy na Pażychowej siatce i powtórzyć tamtąz bramy próbę latania.Siatka uwierała, brązowiła koszulę, Gruba znów się rozedrze na cały Dom. A może nie zauważy? Adam wejdzie bokiem, chyłkiem, stanie z tyłu za wszystkimi. Jak się uda, wyczyści koszulę ręcznikiem; zmoczy go, potrze mocno raz i drugi, możebrud puści.Zamknął oczy leżąc prawie w niewygodnym, wrzynającym się w ciało drucianym wgłębieniu, ręce włożył w kieszenie. Znów nie zauważyli, że nie poszedł z kimś, że urwał się sam. I nie tylko — żeby pękli, nie domyśla się, gdzie jest!Czerwony mur z naprzeciwka wystawiał do słońca skruszałe cegły, górą jeżył się wtopionymi w zaprawę żelaznymi kolcami, które miały odstraszać chętnych do złamania siódmego ,,nie kradnij" i powstrzymywać zatwardziałych przed świętokradczym zrywaniem owoców z proboszczowego sadu.Adam już dawno odkrył podkop pod murem: niżej, prawie nad samą wodą, o dziesięć kroków od źródła. Zresztą co tam podkop. W Proniu, gdzie był wiosną aż do Wielkanocy przez całe grzeczne dwa miesiące (tyle usiedział), nazywali go Przylepcem. Że wszędzie wlezie, przypnie się i nie spadnie, nawet z górnego • balkonu na wieży, dokąd szedł po rynnie, balustradzie nad tarasem, po dachu, znów po rynnie... Z balkonu widać było pokój i kąt łazienki kierowniczki. Czekali na niego na dole w krzakach. Już miał mówić, co było tam wysoko, ale zobaczył twarz Dużego Karolka. Szczurzą, z mrugającymi oczami i dziwnym grymasem zawsze wilgotnych ust. Przełknął ślinę4pełen nagłego obrzydzenia i niechęci, ominął Karolka i wszedł do Domu jakby nigdy nic. Po prostu. Zostali w tych krzakach zaskoczeni, potem wściekli, że im popsuł zabawę. Może nawet szykowali się do nocnych porachunków, najlepiej w sobotę, dyżur miał Stary, ale mało go to obchodziło. Wiedział, że nie zdążą. Pronie od początku mu się nie podobało, właśnie była okazja, żeby wybrać się dalej. Polska duża, znajdzie kiedyś coś dla siebie, a jakby nawet nie...Co znaczy dla niego mur w Kaleniu? Do tego zmurszały. A bolce... Powyginane, zżarte przez rdzę niczym Pażychowa brama. Niektórych brak, powypadały ze skruszałej wapiennej zaprawy. Jakby się odbił od siatki, na której leży i kołysze w tył i przód, skoczył w górę — nimby proboszcz mrugnął okiem, Adam siedziałby nie na murze, między żelastwem, ale na gałęzi w samym środku sadu.Skoczyłby, ale nie chce. Upał. Ciężki i duszny, zmógł nie tylko motyla sennie lezącego po zakurzonym sandale Adama. Leniwy jest cały świat, Pażych i Warczący, co nie dał znaku życia (poza ostrzegawczym psim „zjeżdżaj!"), choć brama skrzypiała jak diabli —' chłopaki niemrawo kopiący piłkę i Śliczna pilnująca ich tego popołudnia. Udała, że wierzy Paluchowi — „słowo onoru daję, proszę panią, nie ruszymy się z boiska" (jakby Paluch mógł kiedykolwiek zabierać głos w ich imieniu) i została na leżaku pod rajskim jabłuszkiem, z olejkiem do opalania, słomkowym kapeluszem i swoją ślicznością.Może jednak skoczyć? Przydałoby się jabłko na odświeżenie gardła. Pędził pod mur kawał drogi — od Rękawa przez pół miasta. To co, że uliczkami, na skróty; co kawał, to kawał. Gdyby miał zegarek, sprawdziłby, że równe dziesięć minut. Ciekawe, który chłopak byłby szybszy. Siwy, ale on się nie liczy. Porównywać pięść z okiem! Siwego z Adamem, ślepawym, niemowlęcym przy tamtym.Na końcu alei odchodzącej od plebanii i altany oplecionej powojem rośnie duża jabłoń. Papierówka. Rozłożysta, mocna, obwieszona zielonymi kulami owoców; soczystymi, pachnącymi do niepohamowanie łykanej śliny, do zachłannego rwania,5dławienia się kęsami, nawet ostatnimi, ładowania kieszeni, wtykania za koszulę, aż przeszkadzały w drapaniu na mur.Za drzewem pasły się krowy. Mućka i Mećka. Zdychał ze śmiechu leżąc w zielsku, kiedy słyszał popołudniowe mućko--mećkowanie gospodyni sunącej przez ogród do udoju. Wredna baba, dobrą udaje, a krowy wiąże za jabłonią; łby sobie urywają, tak im pilno do drzewa. Łańcuchy trzymają mocno, paliki wbite głęboko, w samo dno piekła. Ani się poruszą.Kilka razy karmił krowy jabłkami. Żarły jak wariatki, łakomiej niż Łysy zupę przy obiedzie. Mućka ma pysk jak skrzynka pocztowa, nie nastarcza pchać. Ośliniła Adamowi ręce, rzucała się, jakby padała z głodu. Trzeba było uważać, żeby nie chwyciła za palce.Bardziej musiał uważać przy kundlu. Nazwał go Frajer, bo prawdziwie jest głupi. Wielki łeb, cielsko jak u lwa, a pozwala sobą pomiatać.Frajer mieszkał przy chlewie. Nawet w budzie, nie w takim podłym więzieniu, jak tamten wilczur w Ustce, gdzie zawieźli cały Dom ubiegłego lata. To było jeszcze przed Proniem i przed Miastkiem... Nieważne. Stary drań, gospodarz, trzymał psa w blaszanej beczce. Takiej, co pali w upał i kąsa do kości w mróz. Nawet słomy, podlec, nie wrzucił do środka. A łańcuch był krótki, na metr.Nie mogli patrzeć na tę beczkę, na całe gospodarstwo, nawet płot ich mierził. Wszystkich, nie tylko Adama. Letniczki mieszkające w domu przy beczce, codziennie przechodzące obok, jakby nigdy nic, znaleźli nad wodą zaraz drugiego dnia i obsypali „niechcący" piaskiem grubo i dokładnie, akurat wtedy, gdy już wcisnęły w białą skórę tony tłustego mazidła z różnych pudełek i tubek...Chciał nie raz powybijać szyby w tamtym parszywym domu. Zrobił tyle, że namówił Cygana, by ukradł wilczura.Tego tu kundla, Frajera, obłaskawił na obwarzanki kupowane u zezowatej Borsuczki. Siedziała w cukierni-norze koło stacji i wabiła rzadkich przyjezdnych na zjełczałe napoleonki. Tylko obcy dawali się nabrać. Bywalcy, jak Adam, wybierali precelki.6Drogo sprzedawała, dwa złote za sznurek, krążków było na nim ledwo jedenaście. Twardych jak suchary marynarskie; dawali takie w Ustce, to wie.Pod chlew zakradł się najpierw nie dla kundla, a dla porzeczek i agrestu.Rozrosłe krzaki, gęsto jeden przy drugim wparte w ziemię, wciskały się gałęziami w drewniane sztachety zagrody dla kur, ustępując tylko furtce prowadzącej do gospodarstwa, by zaraz pchać się dalej, aż na tyły zabudowań. Pies przy budzie skręcał się na łańcuchu, obijał nogi, wpierał łańcuch w deski, wyry wał z nich drzazgi, szczekał ochryple i, zmęczony szarpaniną, padał plackiem na ziemię z piskliwą rezygnacją. Odwrócony ogonem do zieleni ogrodu łapał w nos zapachy chlewu i kurnika, obojętny agrestowi i porzeczkom. Adamowi nie przeszkadzał zatem w niczym.Precelki pomagały w myśleniu. Nie umiał nie myśleć, a myśląc — musiał coś żuć. Łysy zjadał całe garście wodnistych ziaren łuskanych z niedojrzałych kolb kukurydzy; Adama mdliło po czymś takim. Po cukierkach też. Zboża nie lubił; szkoda, najłatwiejsze do zdobycia, można rwać bezkarnie. Od słoneczników gonią precz; rosną przy domach, nie ma jak takiej słonecznikowej głowy ukręcić, zawsze ktoś jest w pobliżu. Wybrał więc Borsuczkę i jej kamienne precelki.I właśnie na taką przynętę, kiedy już miał dość porzeczek i agrestu, postanowił zwabić kundla. Zwabić, a potem uwolnić od łańcucha, wrzasku kwok i dławiącej woni chlewu. Gospodyni na złość, ku...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]