Dorothy Uhnak - Cien Ryer Avenue, Ebooki (książki)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cień ftyer Avenue
DOROTHY UHNAK
Tłumaczyła Magdalena Białoń-Chalecka
Wydawnictwo Dolnośląskie Wroclaw 1996
Tytuł oryginału The Ryer Avenue Story
Projekt okładki Marek Żmuda
Realizacja komputerowa Pracownia Graficzna Wydawnictwa Dolnośląskiego
Redaktor Anna Rojkowska
Redaktorzy techniczni
Marek Krawczyk Natalia Wielęgowska
Korektor Ewa Krawczyńska-Olesińska
Copyright © 1993 by Dorothy Uhnak
© Copyright for the Polish édition by Wydawnictwo Dolnośląskie, Spółka z o.o.,
Wrocław 1995
Printed in Poland Wydanie I
Wydawnictwo Dolnośląskie, pl. Solny 14a 50-062 Wrocław
ISBN 83-7023-469-0
Pamięci mojej matki: Josephine O'Brien Goldstein. Była niewielką, zabawną i
najinteligentniejszą kobietą, jaką znałam w życiu.
Mojemu ojcu: J. P. (Philipowi) Goldsteinowi, który swoim przykładem pokazał mi,
że ciężka praca jest przywilejem i zaszczytem.
Przyjaciołom, którzy odeszli zbyt wcześnie: Joan „0'Rourke" Alpert Haroldowi
Smithowi Tomowi Victorowi
I przyjaciołom, którzy dodają mi otuchy: Norze Kelly-Polinsky, która całe
pokolenia dzieci nauczyła miłości do czytania i pisania. Dr. Irvowi i Blossom
Handelsmanom Kathie i Darrenowi McGavinom Bobowi Markellowi Hillary Handelsman
Dr. Dickowi Wardowi, który pokazał mi inne światy,
Dougowi Froebowi, mojemu przyszywanemu „ukochanemu wujowi".
Niespodziewanym Niedzielnym Gościom — a zwłaszcza Janet Culbertson
Szczególnie dziękuję za pomoc i wsparcie: Hollisowi Alpertowi Samowi Vaughanowi
Len Leavitt
I jak zawsze Tony'emu i Tracy, moim kotwicom, moim linom ratunkowym.
PROLOG
W sobotę 28 grudnia roku 1935 około godziny 22.35 został zamordowany Walter
Stachiew. Jego ciało, leżące w zamarzniętym rynsztoku na ciemnym wzgórzu
położonym wzdłuż Sto Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między alejami Valentine i
Webster w Bronxie, przedstawiało potworny widok.
Głowę Waltera, pogruchotaną jego własną ciężką łopatą do zrzucania węgla, którą
odgarniał śnieg, by zarabiać na whiskey, otaczała kałuża gęstniejącej krwi.
Stachiew nie należał do ludzi rozsądnych ani praktycznych. Nosił się ze swoją
nieodpowiednią łopatą bardziej po to, by manifestować dobre chęci, niż po to, by
naprawdę pracować.
Jadący w górę wzgórza w stronę 46 Komisariatu policjanci w wozie patrolowym
ujrzeli Stanleya Payceka trzymającego oburącz łopatę i masakrującego Stachiewa.
W trakcie śledztwa okazało się, że obaj mężczyźni spędzili ze sobą trochę czasu
w pobliskiej knajpie — tak jak zawsze wtedy, gdy któryś z nich miał chociażby
parę dolarów. Miejsce to, do którego przychodziło się nie dla towarzystwa,
zrozumienia czy odrobiny ciepła, lecz jedynie po to, by się upić, nie miało
nawet nazwy. Za to upić się można tam było szybko i tanio. Nikt nie zakłócał
pospiesznej podróży w zapomnienie dopóty, dopóki wykładałeś pieniądze. Gdy się
spłukałeś, lądowałeś na ulicy. Zasada była prosta, skuteczna i nikt nie próbował
jej łamać, bo i po co? Właściciel baru był potężnym mężczyzną, który
porozumiewał się z innymi wydając dziwne dźwięki nie przypominające ludzkiej
mowy. Klienci rozumieli go doskonale. To on ustalał zasady i pilnował, aby ich
przestrzegano. Była to przystań rozpaczy, przyciągająca jedynie ludzi
najbardziej zrozpaczonych.
Kłótnia, która tego wieczoru wybuchła pomiędzy dwoma przyjaciółmi, przebiegała
jak typowa, bełkotliwa sprzeczka pi-jusów, zbyt wiele wiedzących o
beznadziejności życia i o sobie nawzajem. Była głośna, zażarta i pełna pogróżek.
Zwykłe,
7
absurdalne przechwałki wygłaszane przez dwóch nieudaczników, którzy całe życie
gnębili słabszych od siebie i płaszczyli się przed silniejszymi.
Świadkowie pamiętali tylko tyle, że Walter Stachiew wetknął trzonek łopaty w
grdykę swojego kompana, po czym opuścił bar. Paycek, wzięty przez zaskoczenie,
przez chwilę nie mógł złapać tchu, a gdy tylko mu się to udało, ryknął: „Zatłukę
tego sukinsyna. Roztrzaskam mu czerep jego własną pierdoloną łopatą."
Policjantów prowadzących dochodzenie nie zaskoczył fakt, że przekazano im tę
informację. Właściciel baru, w razie potrzeby mówiący wyraźnie, nie chciał mieć
kłopotów z glinami. Bez szwanku przetrwał prohibicję, więc po co miałby
ryzykować teraz? I bynajmniej nie czuł skrupułów wobec mętów odwiedzających jego
knajpę. Główną zasadę znali równie dobrze jak on: nie wrabiać go w żadne
kłopoty.
Ponadto, nieco oszołomiony Paycek, wpatrując się w trupa i nadal dzierżąc
narzędzie zbrodni, sam wyznał policjantom: „No i już. Zrobiłem, jak mu
przyobiecałem."
Oskarżono go o morderstwo pierwszego stopnia, gdyż uznano, że zbrodnia została
popełniona rozmyślnie i z premedytacją. Przez pewien czas dziennik „Bronx Home
News" pisał głównie
0 tym zabójstwie. „News", „Mirror" i popołudniówki dotrzymywały mu kroku, po
czym zaniechały relacji aż do procesu.
Stanley Paycek został uznany za winnego, choć nawet nie złożył zeznań, a to
dlatego, iż nie miał pewności co do niczego poza faktem, że prawdopodobnie
roztrzaskał przyjacielowi czaszkę, więc cóż jeszcze mógłby powiedzieć? Ponieważ
był już karany za pijaństwo, zakłócanie porządku, maltretowanie żony
1 dzieci, a teraz doszło do tego morderstwo, po namyśle sąd zadecydował, że
Bronx chętnie pozbędzie się tego łajdaka. Skazano go na krzesło elektryczne.
W wieczór poprzedzający egzekucję odwiedziła skazańca rodzina. Najpierw
wpuszczono jego żonę, a następnie pozwolono piątce dzieci przyłączyć się do
cokolwiek histerycznej modlitwy rodziców, podczas której ojciec nakazał im, by
nie szły w jego ślady. Chodźcie do kościoła, miłujcie Boga, słuchajcie swojej
matki. I módlcie się za mnie. Często.
Najstarszemu synowi, Willie'emu, który gorąco o to prosił oraz powoływał się na
fakt, że jest teraz głową tej licznej rodziny, zezwolono na spędzenie kilku
minut sam na sam z ojcem.
8
Wtedy to właśnie czternastoletni Willie powiedział swojemu tacie, co naprawdę
przydarzyło się Walterowi Stachiewowi w nocy 28 grudnia 1935 roku.
I kto był w to zamieszany.
I że pewnego dnia, w dalekiej przyszłości, opowie prawdziwą historię. Kiedy już
będzie wiedział, jak potoczy się życie zamieszanych w nią osób.
To właśnie jest ta opowieść.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Siostra Maria Franciszka miała zły dzień. Uczniowie wiedzieli o tym już w
chwili, gdy weszła do klasy. Rozpoznali natychmiast wszystkie symptomy: mrużenie
oczu, bezustanne poprawianie okularów na małym nosie, przerywanie w połowie
zdania, by rozejrzeć się za ofiarą, za kimś, na kogo mogłaby zrzucić winę za
swój koszmarny ból głowy i widoczne na pierwszy rzut oka zdenerwowanie.
Była niską, przysadzistą kobietą. Wokół niej wciąż falował i wirował czarny
habit. Sztywny, biały kornet sięgał od niewidocznych brwi wysoko ponad jej
głowę, a przód jej postaci okrywał wykrochmalony szkaplerz. Każdy mógł stać się
jej celem. W klasie siostry Marii Franciszki dobre zachowanie wzbudzało
podejrzenia. Było to po prostu podstępnie ukryte złe zachowanie. Och, jak ona
dobrze znała tych ósmoklasistów.
Lekcje w klasie ósmej to kolejny krzyż, który siostra Maria Franciszka musiała
dźwigać. Wiele lat temu uczyła w klasie trzeciej i ten okres swojego życia
wspominała najlepiej. Trzecioklasiści to idealni uczniowie. Mieli już za sobą
dziecięce fochy oraz łzy i dąsy z pierwszej klasy. Gotowi byli usadowić się,
słuchać i wchłaniać wiedzę, a siostrze Marii Franciszce uczenie ich sprawiało
rozkosz. Czytanie, pisanie oraz arytmetyka stanowiły tylko tło dla prawdziwej
edukacji tych młodych duszyczek. Na siostrze Marii Franciszce ciążyła
odpowiedzialność za objaśnienie im tajemnic ich prawdziwej Matki — Kościoła. Od
czasu do czasu, gdy jakaś odważniejsza matka skarżyła się, że dziecko jest
nerwowe, nie może spać i krzyczy ze strachu przed mękami piekielnymi, siostra
Maria Franciszka odpowiadała autorytatywnie:
— Wolałaby pani, by pozostali nieświadomi tego, jaki los czeka zatwardziałych
grzeszników?
Im szybciej ich dopadniesz, tym wcześniej zrozumieją. Niech będą przerażeni,
nerwowi i niech cierpią na bezsenność. Niech zapamiętają opowieści o świętych i
ich męczeńskiej śmierci.
13
Ćwiartowanie, rozrywanie i przypalanie — oto historyczne przykłady ofiarowania
się Panu Naszemu w imię miłości absolutnej. Niech maluczcy usłyszą o tym, niech
historia Świętej Matki — Kościoła wyciśnie na nich swoje piętno w tym młodym
wieku, gdy umysły mają jeszcze stosunkowo czyste.
Kiedy była nauczycielką w klasie trzeciej, dwukrotnie zdarzyło się, że rodzice
zabrali dzieci i przenieśli je do szkoły publicznej. Jedna dziewczynka była
kłębkiem nerwów i, zdaniem siostry Marii Franciszki, niewątpliwie powinna
spędzić życie w kaftanie bezpieczeństwa. Siostra czuła, że postąpiła właściwie
zawijając ją w płaszcz i wieszając na haczyku w szafie. Kiedy dziewuszka zaczęła
krzyczeć, zatkała jej usta rękawiczkami. Nie było w klasie miejsca dla dzieci,
którym bez przerwy trzeba poświęcać uwagę. Miała w końcu jeszcze ponad
czterdziestu innych trzecioklasistów, a ten mały nerwus zajmował jej zbyt dużo
czasu.
Drugie dziecko bez wątpienia powinno skończyć na krześle elektrycznym. Ten
chłopak był kimś więcej niż tylko ośmioletnim gałganem. Bezspornie znajdował się
na drodze do wiecznego potępienia za okrutne figle, żarty i, nade wszystko, za
niewyparzony jęzor. Siostra Maria Franciszka starała się tylko zaradzić złu.
Przytrzymując jego zadziwiająco silne ramiona (śmiał podnieść na nią rękę!),
wetknęła pół kostki szarego mydła w tę jego paskudną gębę i wepchnęła mu z
powrotem w gardło plugawe słowa. Gdy wreszcie go puściła, chcąc zaprowadzić do
gabinetu dyrektora w celu podjęcia bardziej drastycznych środków — chłopiec
upadł twarzą na podłogę. A kiedy przewróciła go na plecy, okazało się, że z ust
cieknie mu piana, co w sumie było całkiem naturalne, biorąc pod uwagę ilość
mydła, którą połknął. Pochwyciła go za chuderlawe ramiona i postawiła na nogi,
lecz gdy tylko go puściła, chłopiec z rozmysłem poleciał do tyłu. Uderzył głową
w kant biurka, stracił przytomność i spowodował potworne zamieszanie w klasie.
Szkoła przy parafii Św. Szymona mogła się doskonale obejść bez tej dwójki. Było
też wielu innych spisanych na straty. Siostra Maria Franciszka podejrzewała, że
większość uczniów obecnych na sali należało już dużo wcześniej potraktować z
większą surowością. Przez te wszystkie lata ponownie spotykała swoich
trzecioklasistów w klasie ósmej. Oni znali ją, a ona ich i dzięki tej wzajemnej
znajomości lekcje miały dużo gładszy przebieg.
14
Zrobiła lekcję geografii, której klasa w ogóle się nie spodziewała. Rozdała
dzieciom tekst do czytania i zapowiedziała, że za pół godziny będzie z niego
sprawdzian. Usiadła przy biurku, przekrzywiła głowę, zaczęła przyglądać się i
nasłuchiwać, czujna i podejrzliwa. Czy choć przez chwilę myśleli, że dziś ma być
wyjątkowy dzień? Ostatni dzień przed feriami bożonarodzeniowymi, dzień buntu i
prowokacji. Kiedy oświadczyła, że nie będzie zabawy klasowej, rozległ się cichy
pomruk. Małe pudełka landrynek przeznaczone dla każdego z nich rozda dopiero pod
koniec dnia. Miał to być dzień pracy, taki sam jak inne. Cichy jęk, który
posłyszała, rozbrzmiewał echem w jej głowie. Miała pewne podejrzenia, ale
musiała je sprawdzić. Zanim dzień dobiegnie końca, dowie się, który z tych
ohydnych trzynasto- i czternastolatków próbował ją sprowokować.
Przeszła kilkakrotnie wzdłuż ławek i nagle trzasnęła zaskoczonego chłopca dłonią
w głowę: chłopiec czytając prawie leżał twarzą na podręczniku. Jeśli ma słaby
wzrok, niech powie
0 tym swoim rodzicom, a nie siedzi jak stary ślepiec z nosem w książce. Stanęła
na końcu klasy i krytycznie przyjrzała się uczniom.
To coś unosiło się w powietrzu wkoło nich. Przenikało, psuło
1 zatruwało atmosferę. Niebezpieczny wiek, gdy ciało zaczyna się budzić.
Niektórzy chłopcy wciąż byli wiotcy, mieli gładkie policzki i zajmowali się
dziecinnymi figlami, ale inni... Ich głosy stawały się coraz mrocznłejsze,
ramiona coraz szersze, a nad górną wargą zaczął już pojawiać się pierwszy
zarost. Dziewczęta, równie niespokojne jak chłopcy, były doskonale świadome
zachodzących w ich ciałach zmian. Rosnących piersi, zwężającej się talii,
zaokrąglających się bioder. A siostra Maria Franciszka dobrze wiedziała, że poza
szkołą niektóre z nich używają szminki. Dowody były wyraźne: blade dotychczas
wargi w cudowny sposób stawały się czerwieńsze.
Otaczało ich wszystkich nerwowe seksualne napięcie, a jej pracą, jej powołaniem
i zadaniem było uratować te dzieci przed złem, w którym się pogrążały. Robiła to
z zapałem i poświęceniem. W j e j klasie nie było flirtów, szeptów i trzymania
się za ręce. Przepełniała młode umysły historiami o dzieciach, które zeszły na
złą drogę i uderzył w nie piorun lub zabrała tajemnicza choroba — dziecięcy atak
serca — i które umierały bez możliwości powrotu w stan łaski, otrzymywany wraz z
chrztem.
15
Rozejrzała się po klasie i zatrzymała wzrok na Williamie Pay-ceku. Był on
wyjątkowo odpychającym chłopcem. Miał tłuste włosy i chude, drobne, kościste
ciało. Zawsze wyglądał na brudnego, ponieważ zawsze był brudny i tylko Bóg jeden
wiedział, skąd się brały te potworne pryszcze, wrzody i sińce na jego chudej,
mysiej twarzy. Miał małe, zezowate oczka koloru, którego siostra Maria
Franciszka w żadnym wypadku nie potrafiłaby nazwać. Nikt go nie lubił. Chłopcy
nim pomiatali, a dziewczęta omijały go z daleka. Był nieszczery i przebiegły,
kłamał i oszukiwał. Pochodził z rodziny świń i śmierdział śmietnikiem. Polaczek.
Dante D'Angelo był największym chłopcem w klasie. Wysoki i silny, miał ciemną
cerę i prawie czarne oczy. Codziennie wyglądał czysto i świeżo, ku zdumieniu
siostry Marii Franciszki, bo przecież jego matka, zanim umarła, długo chorowała,
a siostra oszalała i została umieszczona w domu wariatów. Zapewne jedna z ciotek
chłopca — Włosi zawsze mają dużo więcej ciotek niż inni ludzie — przeniosła się
do nich i pomagała w prowadzeniu domu. No i dobrze, uznała siostra Maria
Franciszka. Przynajmniej jedną dobrą rzecz można o nich powiedzieć: dbają o
swoich. Wiedziała, że po szkole chłopiec pomagał ojcu w zakładzie szewskim, więc
co dzień dokładnie sprawdzała jego dłonie i paznokcie, ale nie mogła znaleźć ani
śladu oliwy i czarnej pasty, którą stary D'Angelo miał bez przerwy poplamione
ręce. Dante nie był szczególnie serdeczny, ale zdawało się, iż inne dzieci na
dziedzińcu szkolnym zawsze oczekiwały, że zostanie ich przywódcą. Może dlatego,
że był od nich większy. Bo z jakiego innego powodu brałyby do wszystkich swoich
zabaw jedynego Włocha w klasie? Dante nie sprawiał żadnych szczególnych kłopotów
i, uznała siostra, lepiej, by to się nie zmieniło.
Jej spojrzenie powędrowało do Megan Magee, najbystrzejszej dziewczynki w
historii szkoły Świętego Szymona. Była o rok młodsza od innych i wciąż jeszcze
wyglądała jak dziecko. Cechowały ją otwartość i niewinność charakterystyczne dla
znacznie młodszych dziewczynek, a siostra Maria Franciszka uwielbiała Megan za
wiele rzeczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że przede wszystkim zwraca na nią
uwagę z powodu uderzającego podobieństwa do innej dziewczynki — Margaret Forbes.
Te same cie-mnorude włosy i orzechowe oczy, ta sama jasna cera i kilkanaście
piegów na małym, lekko zadartym nosku. Takie same cie-
16
Rozejrzała się po klasie i zatrzymała wzrok na Williamie Pay-ceku. Był on
wyjątkowo odpychającym chłopcem. Miał tłuste włosy i chude, drobne, kościste
ciało. Zawsze wyglądał na brudnego, ponieważ zawsze był brudny i tylko Bóg jeden
wiedział, skąd się brały te potworne pryszcze, wrzody i sińce na jego chudej,
mysiej twarzy. Miał małe, zezowate oczka koloru, którego siostra Maria
Franciszka w żadnym wypadku nie potrafiłaby nazwać. Nikt go nie lubił. Chłopcy
nim pomiatali, a dziewczęta omijały go z daleka. Był nieszczery i przebiegły,
kłamał i oszukiwał. Pochodził z rodziny świń i śmierdział śmietnikiem. Polaczek.
Dante D'Angelo był największym chłopcem w klasie. Wysoki i silny, miał ciemną
cerę i prawie czarne oczy. Codziennie wyglądał czysto i świeżo, ku zdumieniu
siostry Marii Franciszki, bo przecież jego matka, zanim umarła, długo chorowała,
a siostra oszalała i została umieszczona w domu wariatów. Zapewne jedna z ciotek
chłopca — Włosi zawsze mają dużo więcej ciotek niż inni ludzie — przeniosła się
do nich i pomagała w prowadzeniu domu. No i dobrze, uznała siostra Maria
Franciszka. Przynajmniej jedną dobrą rzecz można o nich powiedzieć: dbają o
swoich. Wiedziała, że po szkole chłopiec pomagał ojcu w zakładzie szewskim, więc
co dzień dokładnie sprawdzała jego dłonie i paznokcie, ale nie mogła znaleźć ani
śladu oliwy i czarnej pasty, którą stary D'Angelo miał bez przerwy poplamione
ręce. Dante nie był szczególnie serdeczny, ale zdawało się, iż inne dzieci na
dziedzińcu szkolnym zawsze oczekiwały, że zostanie ich przywódcą. Może dlatego,
że był od nich większy. Bo z jakiego innego powodu brałyby do wszystkich swoich
zabaw jedynego Włocha w klasie? Dante nie sprawiał żadnych szczególnych kłopotów
i, uznała siostra, lepiej, by to się nie zmieniło.
Jej spojrzenie powędrowało do Megan Magee, najbystrzejszej dziewczynki w
historii szkoły Świętego Szymona. Była o rok młodsza od innych i wciąż jeszcze
wyglądała jak dziecko. Cechowały ją otwartość i niewinność charakterystyczne dla
znacznie młodszych dziewczynek, a siostra Maria Franciszka uwielbiała Megan za
wiele rzeczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że przede wszystkim zwraca na nią
uwagę z powodu uderzającego podobieństwa do innej dziewczynki — Margaret Forbes.
Te same cie-mnorude włosy i orzechowe oczy, ta sama jasna cera i kilkanaście
piegów na małym, lekko zadartym nosku. Takie same cie-
16
mnoczerwone, lekko uniesione w kącikach usta. Identyczne dołki w policzkach.
Również z taką samą pewnością siebie podchodziła do każdego zadania. Nigdy nie
stawała przy tablicy niczym słup soli, zawsze gotowa odpowiedzieć na każde
pytanie i dokończyć każde ćwiczenie.
Zaczął prószyć śnieg, tak jak przewidywała prognoza.
Margaret Forbes już nie żyła, a Megan była zupełnie inną dziewczynką. Czy
zresztą ktokolwiek mógł być Margaret Forbes? Gdyby tylko siostrze Marii
Franciszce udało się zapomnieć
0 bólu i cierpieniu, o tym potwornym grzechu, jakim była miłość do dawno zmarłej
przyjaciółki. Musiała bardzo uważać, by zawsze pamiętać, że Megan to nie
Margaret. To zupełnie inna sytuacja. Oczywiście siostra nigdy nikogo nie
faworyzowała. Dla dziecka, które wzruszało ją w jakiś tajemny sposób — tak jak
ta dziewczynka — była dwa razy bardziej surowa. Wymagać wiele, oczekiwać mało,
byle nie okazać własnej słabości, nigdy. Postała jeszcze moment, odwróciła się i
objęła wzrokiem klasę, celowo unikając choćby jednego spojrzenia w stronę Megan.
Przez resztę popołudnia będzie ją zupełnie ignorowała. Przez następną dobę nie
pomyśli nawet o Megan ani o Margaret. Z pomocą bożą odegna wszelkie takie myśli
albo przynajmniej zepchnie je tak głęboko w podświadomość, że poczuje się wolna
od przeszłości
1 wspomnień o pokusie.
Siostra Maria Franciszka mocno zacisnęła dłonie i spojrzała przez okno na
zapadający zmierzch.
Już miała rozdać testy, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich
ojciec Tomasz Kelly. Siostra Maria Franciszka pomyślała, że nigdy w życiu nie
będzie w stanie zaakceptować Tomasza Kelly'ego jako wikariusza w parafii św.
Szymona. Uczyła go dwukrotnie, najpierw w klasie trzeciej, potem w ósmej. Dla
niej zawsze pozostanie nadpobudliwym, głupio uśmiechniętym chłopakiem, który
odcinał jej się w trzeciej klasie, a kpił z niej w ósmej. A teraz stoi tam i
wszystkie jej dzieci patrzą na niego, uśmiechają się i odpowiadają zgodnym
głosem na jego powitanie: Dzień dobry, ojcze. Odsuwają czytanki, zapominają o
zbliżającej się klasówce, radują się jego obecnością i chłopięcym uśmiechem.
Z tym swoim wyglądem gwiazdy filmowej, z wyrachowanym urokiem, podbił ich jak
zawsze. Dziewczęta rumienią się i promienieją, bardziej niż zwykle świadome
swych przeistaczających
17
się ciał. Z chłopcami żartuje, jakby był jednym z nich, ich starszym bratem, jak
oni podekscytowanym i niesfornym.
Dyscyplina w klasie wzięła w łeb, tak jak się tego na pewno spodziewał.
Przeszedł na przód klasy, uśmiechnął się i powitał siostrę tym swoim fałszywym,
przymilnym głosem.
— Dzień dobry, siostro. Czy któryś z tych hultajów sprawia siostrze kłopoty? —
spytał srogo. — Jeśli tak, to proszę go przysłać do mnie.
— W mojej klasie nie dzieje się nic, z czym bym sobie sama nie poradziła, ojcze.
Bez ostrzeżenia wyciągnął rękę i wyjął testy z jej dłoni. Ten sam chłopak, ten
sam nieznośny chłopak co zawsze.
— Och, siostro! Klasówka? Dzisiaj? Przecież to ferie bożonarodzeniowe. — Po czym
zwrócił się do klasy: — W prezencie na Boże Narodzenie dla was, wspaniałych,
pilnych uczniów, siostra daruje wam dzisiaj sprawdzian.
Zaczęli mu bić brawo, radośni i uśmiechnięci, wpatrzeni tylko w niego, a on
puszczał do nich oko, konspirował przeciwko niej. Byli po jego stronie, on
zawsze ich bronił.
— Coś jeszcze zostało? ¦,— spytał, obracając się w stronę stołu, na którym
leżały cukierki.
Zgarnął z niego parę pudełek i podał je kilku dziewczynkom, które natychmiast
rozdarły opakowania i zaczęły go częstować.
— O rety, nie dokarmiajcie łasego ojczulka. Nic was nie obchodzą moje bolące
zęby?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl