Dobraczyński Jan - Truciciele, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Jan DobraczyńskiTrucicieleISBN 83-207-1170-3Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1988 r.„Cała nasza planeta, ze wszystkimco na niej jest, bez tego Człowieka byłabyczymś obłąkańczym”.T. Dostojewski „Biesy”„Powiedział o kimś: »Ten człowiekdojdzie daleko. On wierzy w siebie«.Pamiętam, że w tej właśnie chwilipodniosłem głowę i zobaczyłem omnibus, naktórymbyłonapisane»Hanwell«.Powiedziałem: »Czy chcesz, abym cipowiedział, gdzie są ludzie, którzy takbardzo wierzą w siebie? Mogę ci topowiedzieć. Mogę cię zaprowadzić do tronunadludzi... «”G. K. Chesterton „Orthodoxy”Część pierwsza1Wyszedł na taras i spojrzał w dół: fiord leżał u jego stóp. Ciemna, połyskliwa taflawpuszczona niby kamień w oprawę w półkoliste ramy urwisk, opadających prostopadlew wodę. Od skał pokrytych mchem padał na wodę zimny, zielonkawy refleks. Przez jakbyzastygłą, barwy oksydowanej stali powierzchnię fiordu sunął, zda się bardzo wolno, prom,zostawiając za sobą rozchodzące się wachlarzowato smugi piany. Po przeciwnej stroniezatoki skalne ściany zachodziły na siebie, tworząc kręty korytarz. Tamtędy wiodła droga naotwarte morze.Z rękami w kieszeniach, z fajką w zębach zeszedł na wysypaną żwirem aleję. Wzrokjego sunął po mechatych liściach kwiatów posadzonych na rabatce wzdłuż ścieżki.Przypominała mu się wczorajsza rozmowa z Nielsenem. Ogrodnik stał na zakręcie ścieżkiw swym kwiecistym fartuchu i patrząc na grządkę, kłopotliwie drapał się za uchem. GdyAndrzej zatrzymał się obok niego, Nielsen bez słowa wskazał ręką na kwiaty. Wybujałydziwnie. Wydawały się większe niż kiedykolwiek, ale w swym ogromie utraciły cały wdzięk:stały się odrażające niby otyłe ciało ludzkie. Liście obwisły i leżały na ziemi, łodyga uginałasię, niezdolna podźwignąć rozwartego szeroko kielicha. Wczoraj rozkwitłe, dzisiaj zwiędłyi opadły.Leżałypodobnedogorywającymmotylom.Karen,wnuczkaNielsena,przykucnąwszy wyrywała je jeden za drugim i rzucała za siebie na ścieżkę. Odruchowozatrzymał wzrok na jej ładnych, opalonych nogach. Dopiero po chwili skierował wzrokw inną stronę. Był jak stary myśliwski pies, który poczuł zapach lasu, ale po chwili rzucawywęszony trop, by wrócić do swej miski.Minął taras, schodził wyciętymi w urwistym zboczu schodkami – Fiord w dolepodsuwał się pod same stopy. Tutaj nic się nie zmieniło od czasu, gdy zamieszkał w Stagnes.Może tylko częściej widywało się teraz prom, przecinający wody fiordu, a na niebie srebrnąważkę samolotu.– Helle! – zawołał. – Helle! Jedziesz czy nie jedziesz?– Naturalnie, że jadę! – usłyszał. – Idę.Kobieta zbiegła schodami prowadzącymi od tylnej strony domu. Miała szczupłąsylwetkę, która pozwalała na noszenie białych spodni i białego swetra. Biegnąc szybko,przyciskała dłoń do piersi, aby przytrzymać rozbujany wisiorek. W drugiej ręce, uniesionejw górę, trzymała plastykowy koszyczek na zakupy i barwną chusteczkę. Bardzo jasne włosyrozwiewały się nad głową.Mimo smukłej figury nie była dziewczyną ani nawet młodą kobietą. Gdy zatrzymałasię przy nim, lekko zadyszana, widać było, że jej opalona twarz jest pocięta zmarszczkami,a w zarysie podbródka i szyi można było dostrzec znamiona przeżytych lat.– Jedziemy? – powtórzył swoje zapytanie.– Chyba nie czekałeś?– Nie. Myślałem tylko, że może nie masz ochoty. Dzień taki duszny.Potrząsnęła złotymi włosami.– Dzień nigdy nie jest zły, gdy możemy jechać razem.Zaśmiał się zakłopotany. Jej słowa brzmiały szczerze i naturalnie. Nie było w nichcienia afektacji. On jednak nie był prosty jak ona.Zeszli ku stojącemu pod zboczem garażowi. Ledwo uwolnione z napięcia lekkie drzwiuniosły się, odsłaniając białe volvo. Siadł za kierownicą, włączył motor. Auto cicho wysunęłosię z garażu. Zjechał w dół do bramy, a potem jeszcze kilkadziesiąt metrów boczną drogą.Aby wydostać się na szosę, musiał wyczekać sposobnej chwili: nie było rzeczą łatwą włączyćsię w nieprzerwany sznur mknących samochodów. Ruch był ogromny. Auta sunęły za autami,różnego typu, rozmaitego wieku. Nad szosą unosił się zapach spalin.Kiedy wreszcie znaleźli się w sznurze wozów, jazda stała się wolna i wymagaławielkiej uwagi.– Do licha, co za ruch! – klął gniewnie. – Jeszcze większy niż zwykle.– Tak myślisz?Miał czasami uczucie, że Helle wielu rzeczy nie dostrzega. Tak inaczej patrzyli nażycie: jemu świat zewnętrzny kształtował wnętrze, ona sprawami wnętrza wyznaczała zakresspraw zewnętrznych.– Poszaleli z tą turystyką! – ciągnął z irytacją, raz po raz naciskając hamulec.– To nie tylko turystyka – powiedziała. – Ludzie przenoszą się tutaj na stałe.Wykupiono w Goele wiele domów. Budują także nowe.– Zupełna wariacja!Ostatni jeździł rzadko do miasteczka nad fiordem. Nie miał tam żadnych interesów.Telefon mieli w domu, pocztę przywoził codziennie listonosz. Helle natomiast bywaław mieście często dla zrobienia zakupów, a także w sprawach mleczarni. On, jeżeli wyjeżdżał,to raczej na drugą stronę łańcucha górskiego, nad małą, zawsze pustą zatoczkę. Miał tamwynajętą niezamieszkaną chatę. W pobliżu był potok z rybami. Kilka dni zupełnej samotnościzawsze robiło mu dobrze. Czasami jechał jeszcze dalej, do wsi Heia, gdzie znajdował się starydrewniany kościółek z przełamanym dachem i sterczącymi drewnianymi rynnami w kształciesmoczych głów. Jechał tam, aby pisać albo zabierał ze sobą sztalugi i farby. Obudziły sięw nim spóźnione zamiłowania malarskie. Nie były to wielkie umiejętności – nie miał co dotego żadnych złudzeń – traktował to malowanie jedynie jako miłą rozrywkę. Jego obrazkiHelle rozwieszała na ścianach dworu w Stagnes, kilką poszło między sąsiadów, którzyzjeżdżali się każdej soboty na brydża. Karty, rybołówstwo, wędrówki – samotne lub z Helle –pisanie, malowanie, czytanie – czy to nie był wymarzony tryb życia dla człowieka, który sięuznał za skończonego?Czy naprawdę był człowiekiem skończonym? W duchu nie czuł się takim. Uważał sięjedynie za rozsądnego, który wyznaczył sam sobie kres wysiłku. Nie mógł narzekać naubiegłe lata. Były bujne. Przyniosły mu wiele. Jeśli nawet jego twórczość nie zdobyłaświatowego rozgłosu, miała swoje okresy dużego, a nawet bardzo dużego powodzenia.Zyskał sobie liczne grono wielbicieli. Cokolwiek byłby teraz napisał – zawsze mógł liczyć naodbiór. Kiedyś twórczość pochłaniała go. Pisał, wkładając w to całego siebie. Przyszła jednakchwila, że poczuł się tym zmęczony. Pojął, że można pisać bez tego wyczerpującego napięcia.W Stagnes otoczyły go spokój i wygoda. Mógł pisać – gdy chciał; mógł ograniczyć się domarzeń, nie pragnąc, aby te marzenia stały się koniecznie rzeczywistością. Mógłprzekonywać siebie, że ciągle szuka, chociaż naprawdę niczego już nie szukał.Liczba aut na szosie wydawała się niezliczona. Niektóre jechały obładowane nawet nazewnątrz walizkami i pakunkami. Wyglądało to na prawdziwy exodus, na paniczną ucieczkę,jak uciekali kiedyś ludzie przed nadciągającą wojną.Krajobraz utracił już jaskrawą żywość barw letnich. Zieleń zszarzała, góry – w miaręjak jechali w dół – zaciągał fiolet. Trawa na zboczach nabrała rudawych tonów. Droga pełnabyła zakrętów. Za każdym z nich otwierał się nowy widok na fiord. Morze w dole wydawałosię całkiem czarne. Ale nie sposób było patrzeć na otwierające się widoki, gdyż jazdaw sznurze samochodów wymagała nieustannej uwagi.– Nie, to już zupełnie nieznośne! – krzyknął z gniewem, gdy na jakimś zakręciemusiał gwałtownie hamować, a jednocześnie rzucić auto w bok, aby uniknąć uderzenia z tyłu.– Prasa zapewnia, że u nas jest o wiele mniej wypadków niż na kontynencie. Jeżeli takpójdzie, prędko dogonimy innych!Gdy hamował, kobieta oparła się dłonią o tablicę rozdzielczą. Znał dobrze tę dłoń –małą, wysportowaną, zręczną w każdej pracy. Bardziej przypominającą dłoń chłopca niżkobiety. Może to siła i spokój tych dłoni sprawiły, że postanowił się im powierzyć? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl