Dobraczyński Jan - Święty miecz, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAN DOBRACZYŃSKI
ŚWIĘTY MIECZ
JAN DOBRACZYŃSKI
POWIEŚCI BIBLIJNE
PUSTYNIA
*
WYBRAŃCY GWIAZD
*
LISTY NIKODEMA
*
ŚWIĘTY MIECZ
WARSZAWA • PAX • 1957
2
CZĘŚĆ PIERWSZA
3
 I
P
rzedranny chłód nie przezwyciężył zaduchu w górnej izbie: wisiał
wciąż, choć kobiety powiewały chustami i paliły trociczki. Tylu przecież
ludzi siedziało tutaj natłoczonych od wczesnego popołudnia aż do świtu.
Jak sięgnąć pamięcią, nie było takiego zbiegowiska! I ten wypadek! Ko-
biety odkładały chusty i poczynały jazgotliwie ze sobą rozmawiać. Nikt nie
zauważył w pierwszej chwili, że chłopak runął na kamienne podwórze. Do-
piero po jakimś czasie w ciężką, pełną głębokich oddechów ciszę wdarł się,
niby głos z innego świata, wrzask kobiecy na dole. Ten i ów wyjrzał przez
okno; szept pobiegł niby płomień po suchej słomie. Przerwano mówiącemu.
Ludzie porwali się z miejsc i poczęli cisnąć się do okien. Z dołu, z pokryte-
go płachtą nocy podwórza, dochodził krzyk i nie przypominający żadnego
z ludzkich odgłosów dziki szloch kobiety. Ktoś pobiegł na dół, inni rzucili
się za nim. Przepychano się ku drzwiom. Ciemne schody zahuczały od dzie-
siątków nóg. Fala ludzka spływała w dół na oświetlone już pochodniami
podwórze, otaczała hałaśliwym kołem chłopca leżącego na ziemi bez ruchu,
z rozrzuconymi rękoma i nogami, oraz jego matkę pochyloną nad nim, wśród
lamentu drącą paznokciami twarz i rwącą włosy.
— Aż mnie zamroczyło, kiedy usłyszałam krzyk... — opowiadała jedna
z kobiet. — Wybiegłam, patrzę — trup. Leży bez ruchu, spod włosów pły-
nie krew...
— Ha, pewnie... — potakiwały. — Spadł na głowę. Musiał się zabić. No
i powiedzcie...
Zgodnym ruchem poczęły kiwać głowami. Pomyśleć: ten sam Eutychus
w godzinę później siedział przy wieczerzy żywy i cały, tyle że z obwiązaną
głową. I znowu tłum stłoczył się w górnej izbie, znowu w mętnym blasku
wielu oliwnych lamp — w większym tylko jeszcze niż poprzednio napięciu
— słuchali chropowatych słów mówiącego. Słów tych kobiety nie umiałyby
powtórzyć. Lecz ich uznanie dla mówcy urosło tego wieczoru w głęboki po-
dziw, w zachwyt, w ciepłą serdeczność. Nie spuszczały oczu z jego twarzy
ciemnej i połyskliwej, podobnej do rzeźby z wypolerowanego kamienia, oto-
4
czonej siwawym zarostem, z jego oczu czarnych, półzakrytych czerwonymi,
niby obciętymi nożem powiekami, z jego włosów wijących się nad szerokim
czołem. Cmokały cicho i czule, jak się cmoka do noworodka. Nie przeszka-
dzało im, że mężczyzna był brzydki i wyglądał nędznie. Nie potrafił również
mówić pięknie i płynnie jak wędrowni retorzy i filozofowie wykładający na
placach i drogach swą naukę. Jego słowa brzmiały twardo. Zacinał się, po-
magał sobie gestykulacją rąk pokrytych szmatami, spod których wyglądały
palce ciemne i suche o mocno sterczących wiązaniach przegubów. Lecz to,
co mówił, podniecało zarówno słuchaczy, jak i jego samego. Zapalał się,
wybuchał, głos jego przechodził w niski, gardłowy krzyk. Potem cichł: zno-
wu poczynał przemawiać spokojniej i tylko nagłe błyski w oczach i głębokie
brzmienie głosu wskazywały, że przeżywa każde zdanie. To nie była wyu-
czona przemowa, którą się powtarza po wiele razy. Narzucał słuchającym
uwagę i karność. Mówił prosto i zrozumiale. Zwracał się do mężczyzn, do
kobiet, do żonatych, do wdów, do dziewcząt. Czasami rzucał słowo krótkie
i mocne jak piorun, które wstrząsało zebranymi. Czasami czynił wyrzuty.
Ale wtedy zaraz poprzez groźny ton jego głosu przebijał żal, że musi tak
mówić, połączony z głęboką tkliwością. Ciągle powracał do jednego: „Nie
myślcie o tym, co wasze; o tym myślcie, co jest bliźniego”. Godziny biegły,
a oni słuchali go. W końcu przerwał, aby można było zjeść wieczerzę. Za-
raz też przepchnęły się przez tłum kobiety z chlebem i z winem. Spieszyły
ku niemu wszystkie: każda chciała mu służyć. Otoczyły go. On jednak zda-
wał się nie widzieć ich gorliwości. Wziął chleb z pierwszego z brzegu kosza,
podsunął kubek pod najbliższy dzban. Potem wstał. Był niski, prawie mały.
Duża głowa zsuwała mu się na ramię bolesnym nieco ruchem. Lecz na wy-
datnych, obwisłych wargach był spokojny uśmiech. Ludzie wstali także i za-
padła cisza. Ten, którego słuchali, odmówił krótką modlitwę. A potem objął
ramionami najbliżej stojących mężczyzn i ucałował ich. Ci oddali pocałunek
następnym, następni znowu dalszym. Gest ten obiegł kręgiem izbę. Całowali
się wszyscy: wolni i niewolni, bogaci i ubodzy. Zapomnieli na moment o swej
doli. Najnędzniejsi czuli się znowu ludźmi, najszczęśliwsi odczuwali pra-
gnienie, aby ze swej szczęśliwości udzielić innym. Szeptano sobie: „Nie
miej do mnie żalu, bracie... Wybacz, jeśli ci coś przykrego powiedziałem...
Nie pamiętaj mi...”
Czasami były to ciche wyznania: „Skradłem ci kurę, odpuść; nazwałem
cię głupcem — czy możesz mi przebaczyć?” Odpowiadano gorąco: „Od-
puszczam ci, ale i ty mi odpuść, zapomnij, jak ja ci zapomniałem”. Wreszcie
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl