Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Trzecia płeć, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Trzecia płeć
Łódź: Wydawnictwo Łódzkie, 1989
Rozdział I
W poczekalni był tłok. Nie spodziewała się tego i teraz wolałaby zaraz stąd się wycofać, nie
czekając na swoją kolejkę. I tak było to beznadziejne.
Już z obojętnego wyrazu twarzy woźnego, sprawdzającego datę wezwania, już z jego
lekceważącego kiwnięcia, którym wskazał jej wolne krzesło, wróżyła sobie najgorzej. Jeżeli
wszyscy ci panowie również ubiegają się o posadę, lepiej od razu machnąć ręką na te
kilkadziesiąt złotych wydanych na bilet kolejowy i wracać do Poznania.
Uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili. Ostatecznie trzeba próbować szczęścia. A nuż
wywoła szczególnie dobre wrażenie? Zresztą i przygotowanie ma na pewno nie gorsze od
większości tych panów. Zaczęła się im przyglądać. Przeważnie byli to ludzie starsi o nienagannej
powierzchowności i przyzwoitym sposobie bycia. W ich spojrzeniach, którymi oceniali ją jako
kobietę i jako współzawodniczkę, nie dostrzegała ani zachwytu, ani obawy. Widocznie nie brali
jej współzawodnictwa w rachubę, a zbyt byli pochłonięci oczekiwanym posłuchaniem u
dyrektora, by zwrócić więcej uwagi na jej urodę, wdzięk i nowy, cudownie skrojony, wspaniały
kostium, w którym przecie wyglądała świetnie.
W kącie pod oknem siedziała jeszcze jedna kobieta, starsza już i źle ubrana, a naprzeciw
druga, przesadnie wymalowana i wciąż uśmiechająca się niedorzecznie.
Wzdłuż lewej ściany przechadzał się wysoki, szczupły brunet w granatowym ubraniu. Ilekroć
otwierały się drzwi i woźny ospale wymieniał czyjeś nazwisko, brunet zatrzymywał się i wtedy
dopiero jego rysy zdradzały niepokój i podniecenie, które ledwie dawały się dostrzec w
nierównym i twardym kroku. Miał duże ciemne oczy i bardzo ładne ręce. W jego sposobie
trzymania się było coś, co przypominało jej męża. Tylko Karol był niższy i bardziej ociężały.
Właśnie ta ociężałość najwięcej mu w życiu psuła. Po prostu wątpił o celowości każdego
wysiłku, zanim zdobył się na postanowienie. Gdy w odpowiedzi na swe podanie otrzymała
wezwanie do stawienia się w "Mundusie", wzruszył ramionami. Może zresztą i nie bez
słuszności.
Brunet stawał często przed wielobarwnymi plakatami, którym bez reszty pokryte były ściany,
i idąc za jego wzrokiem bezmyślnie odczytywała jaskrawe napisy, zachwalające w słodkich
wyrazach urok Dalmacji, fiordów, Biarritz, Kairu, Andaluzji, Wenecji, Alp, Tatr, Karpat, jezior
szkockich i augustowskich, palmowych gajów Maroka i rozlewisk czarnomorskich. Tak łatwo to
wszystko zobaczyć! Zobaczyć za tanie pieniądze. Oto podróż z Triestu do Algieru kosztuje na
wspaniałym okręcie tylko dwanaście dolarów, a przelot olbrzymim płatowcem z Berlina do
Wenecji tylko dziesięć.
W hotelu "Majestic" apartament z łazienką wynosi zaledwie osiemdziesiąt franków dziennie.
I nie ma żadnych kłopotów: wszystko można załatwić, przygotować, uplanować i opłacić już tu,
na miejscu, w "światowym biurze podróży Mundus".
Otworzyły się drzwi i woźny powiedział:
– Pani Anna Leszczowa!
Zerwała się, obciągnęła kostium i zaciskając szczęki przeszła przez pokój, czując na sobie
niechętne spojrzenia. Z poczekalni wchodziło się do małego pokoiku, gdzie pracowały dwie
maszynistki, a stąd do dużego gabinetu. Przy wielkim amerykańskim biurku siedział zażywny
starszy pan, inżynier Minz, naczelny dyrektor Towarzystwa "Mundus". Ciężko podniósł się i
podając rękę, zapytał z pewnym zdziwieniem:
– Czy to pani?
– Anna Leszczowa – zapewniła go.
Podniósł wysoko brwi.
– Ileż pani ma lat, proszę darować niedyskretne pytanie?
– Nie ma w tym żadnej niedyskrecji – uśmiechnęła się – mam dwadzieścia osiem.
Mruknął coś pod nosem i wskazał jej krzesło. Przed nim zobaczyła rozłożone odpisy swoich
świadectw i dyplomów.
– Czy pani całkiem biegle włada angielskim i francuskim także i w piśmie? – zapytał
dyrektor Minz.
– Zupełnie biegle, proszę pana. Pozwoliłam sobie załączyć dyplom szkoły języków obcych...
– Tak, tak... hm... Zna pani zatem równie dobrze niemiecki, włoski i rosyjski?...
– Tak jest, panie dyrektorze.
– Nadto ma pani... zaraz, zaraz... Wynotowałem to sobie... Otóż: doktorat prawa
Uniwersytetu Warszawskiego, ukończoną Szkołę Nauk Politycznych, Wyższe Kursy Handlowe,
Kursy stenografii i pisania na maszynie, Liceum gospodarstwa wiejskiego... Uff, to zdaje się już
wszystko! Kiedy pani, na miły Bóg, zdążyła zrobić tyle tego?! I do licha, po co? Pytam: po co?...
Przecie pani nie może połowy, ba, dziesiątej części zapamiętać tego, czego się pani nauczyła!
– Myli się pan – odpowiedziała chłodno. – Wszystko pamiętam doskonale.
Spojrzał na nią spod krzaczastych brwi i poprawił się w fotelu.
– Niech się pani na mnie nie gniewa – powiedział pojednawczo. – Zbyt często mam do
czynienia z kandydatkami na posady. Wszystkie mają potworne ilości dyplomów i nic nie
umieją. Majątek wydały na kształcenie się w najzbędniejszych kierunkach. To choroba naszego
wieku. Nie odpowiadałbym też na pani ofertę, gdyby nie to, że jej świadectwa pracy są
wyjątkowo dobre, no i że zna pani technikę roboty w biurach podróży. Czy bardzo pani zależy na
otrzymaniu posady?
– Bardzo, panie dyrektorze.
– Pani jest żoną adwokata?
– Tak. Ale mój mąż niestety bardzo mało zarabia – odpowiedziała cicho i spuściła oczy, gdyż
bała się, by z jej wzroku nie wyczytał prawdy. Przecież Karol nie zarabia nic. Od szeregu
miesięcy nie przyniósł do domu ani grosza. Gdyby nie zapomoga z Zakładu Ubezpieczeń
Pracowników Umysłowych, którą otrzymywała od czasu redukcji w Ajencji Turystycznej, nie
mieliby na najkonieczniejsze wydatki, nawet na mleko dla Lituni.
– Mieszka pani stale w Poznaniu? – zapytał Minz.
– Tak, panie dyrektorze. Dosłownie o sto kroków od filii "Mundusu".
– To jest do niczego. Nie mogę powierzyć pani kierownictwa tej filii...
– Ja przyjmę każde warunki – przerwała z pośpiechem.
– Nie – potrząsnął głową – na razie nie mogę tego zrobić. To jest wykluczone. Stanowisko
trzeba byłoby objąć natychmiast, ja zaś zbyt mało wiem o pani zdolnościach.
Przygryzła wargi i pomyślała, że sceptycyzm Karola był uzasadniony. Dyrektor bębnił
grubymi palcami po papierze. Palce były żółte od papierosów, biurko zasypane popiołem, a
powietrze pełne dymu. Zaczął wypytywać ją o różne rzeczy nie tylko mające związek z jej
znajomością przedmiotu. Zorientowała się, że dyrektor egzaminuje ją. Po pół godzinie była tym
już zupełnie zmęczona, gdy powtórzył:
– Nie mogę powierzyć pani kierownictwa filii... – chrząknął i dodał: – Ale miałbym dla pani
coś innego. Trudnością jest to, że musiałaby pani zamieszkać w Warszawie... Ustępuje właśnie
kierownik działu turystycznego naszej centrali. Stanowisko to jest nawet lepsze od dyrekcji filii...
hm... Można by zrobić miesięczną próbę. Ale skoro pani mieszka w Poznaniu...
Serce zabiło jej mocno.
– To nic, panie dyrektorze, mogłabym... to jest moglibyśmy się przenieść do Warszawy.
– Nie zrobi to pani różnicy?
– Żadnej, panie dyrektorze – zapewniła stanowczo, chociaż od razu zdała sobie sprawę z
tego, że jest wprost przeciwnie.
Karol nie będzie mógł opuścić Poznania, póki żyje jego ojciec, wymagający nieustannej
opieki. Poza tym adwokatowi nie tak łatwo przenieść się do innej apelacji, zwłaszcza do
stołecznej. Zresztą tam mają bezpłatne mieszkanie w willi ojca i ogród tak konieczny dla Lituni.
Musiałaby przenieść się sama i zamieszkać u ciotki Grażyny. Ostatecznie Poznań nie jest tak
daleko... Zresztą, czyż ma tutaj wybór?... Powinna z pocałowaniem ręki przyjąć propozycję.
– Kwalifikacje pani – mówił dyrektor – wydają się wystarczające. Jest pani dostatecznie
obeznana z branżą. Próba jednak jest konieczna. To moja zasada. Dziś mamy czternastego maja.
Od jutra mogłaby pani rozpocząć pracę, co tym bardziej byłoby wskazane, że pan Komitkiewicz,
dotychczasowy kierownik działu turystycznego, za dwa tygodnie wyjeżdża. Zatem miałby czas
zapoznać panią z bieżącą robotą. Jak pani wyobraża sobie wysokość pensji?
– Ja nie wiem – uśmiechnęła się.
– W swojej ofercie pisze pani, że zgodzi się na każde warunki. Nie zamierzam pani
wyzyskiwać, ale czasy są ciężkie, ruch w interesach mały, podatki kolosalne. Na próbny miesiąc
otrzyma pani trzysta pięćdziesiąt złotych, a później pogadamy. Zgoda?
W myśli obliczyła, że przy pewnej oszczędności będzie mogła u ciotki otrzymać pokój i
utrzymanie za jakieś sto pięćdziesiąt, niech nawet sto siedemdziesiąt złotych. Trzydzieści
powinno wystarczyć na drobne wydatki. Karolowi będzie wysyłała sto pięćdziesiąt. To zawsze
coś.
– Zgoda, panie dyrektorze.
– No, to świetnie.
Nacisnął guzik dzwonka i rzucił woźnemu:
– Pana Komitkiewicza!
Gdy woźny wyszedł, dyrektor Minz wydobył z szuflady stos prospektów i rozkładając je
przed Anną zaczął objaśniać, na czym będą polegały jej obowiązki. Słuchała uważnie, chociaż
przedmiot znała na wylot. W Ajencji Turystycznej wprawdzie nie załatwiała tych rzeczy
samodzielnie, lecz do dziś dnia umiała na pamięć adresy różnych zagranicznych przedsiębiorstw
podobnego rodzaju, wiedziała, jak się organizuje wycieczki zbiorowe, jak oblicza się koszty i
prowadzi się korespondencję. W tym, co mówił dyrektor Minz, przestraszała ją tylko osobista
odpowiedzialność za każde postanowione przedsięwzięcie. Poza tym była przekonana, że z
łatwością da sobie radę.
Wkrótce zjawił się Komitkiewicz, przystojny, rudawy blondyn, pachnący "loriganem" i
ubrany z wyszukaną elegancją. Widocznie domyślał się, z kim ma do czynienia, gdyż przedstawił
się Annie z koleżeńską swobodą. Wysłuchawszy krótkiego polecenia szefa, zapytał układnie:
– Czy chciałaby pani zaraz obejrzeć dział?
– Jeżeli to jest możliwe... – powiedziała niezdecydowanie, zwracając się do Minza.
– Owszem, owszem – kiwnął głową. – Oczywiście. Takie spojrzenie z lotu ptaka... Hm... a
jutro prosiłbym panią przyjść od rana. Nasze godziny biurowe są od dziewiątej do drugiej i od
czwartej do siódmej. Obowiązuje to cały wyższy personel. Do widzenia pani.
Wstał i podał jej rękę.
– Służę pani – szarmancko otworzył drzwi Komitkiewicz.
Znowu przeszli przez pokoik, gdzie siedziały dwie maszynistki, i przez poczekalnię. Tutaj
sam fakt przeprowadzenia jej przez urzędnika wywołał sensację. Z zaniepokojonych spojrzeń
poznała, że wszyscy się domyślali, iż została zaangażowana. Brunet w granatowym ubraniu
raptownie odwrócił się od czytanego po raz setny plakatu i obrzucił ją jakimś niedobrym
wzrokiem.
Zbyt była przejęta biegiem zdarzeń, by móc zdawać sobie dokładnie sprawę ze swego stanu
wewnętrznego, a przecież natychmiast stłumiła automatyczny uśmiech i przyśpieszyła kroku.
– Jakie to szczęście – myślała – że właśnie ja, że właśnie ja. Cóż mogę na to poradzić, że dla
wszystkich nie ma miejsca?
– Tędy pani będzie łaskawa – wprowadził ją Komitkiewicz do wielkiej sali, urządzonej jak
hale bankowe.
Sala o bardzo wysokim suficie pełna była różnorodnych hałasów. Terkot arytmometrów,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl