Dołęga-Mostowicz Tadeusz - Wysokie progi, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Wysokie progi
Białystok: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1988
ROZDZIAŁ I
Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem
ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach
policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną
konwencjonalnym ubolewaniem.
Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie
spodziewał się w ogóle ani po Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, które zamiast służyć
interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie
może współżyć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek
mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora
miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty
z odsetkami w kwocie trzydziestu dwóch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w
kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co
marzyć.
– Bardzo żałuję – mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego – ale i
tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i
wyszedł. W ogromnym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub
mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na
wypytywania i wyrazy współczucia. Przecież każdy mógł zajrzeć do zwisających na
łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idiotyczną dokładnością
terminy wszystkich licytacji, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych
członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami
innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w "Tekazecie" robił to zawsze.
Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z
miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portierowi, który podał
mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt
ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Zza nagich gałęzi drzew sterczała kopuła
ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał
przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi,
zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portier raportował, że neseser
przywieziono z dworca przed godziną; że numer na pierwszym piętrze jest przygotowany, w
ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed
tygodniem telefonował antykwariusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał
renesansowy ekran do kominka, że...
– Dobrze, dobrze... – przerwał Runicki. – Proszę mnie teraz połączyć z Wysokimi
Progami. Będę u fryzjera.
– Słucham pana dziedzica.
Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał
Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono
się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na
usługi "szanpana dziedzica". Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.
Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu
zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie
dowierzał.
Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi
wyciągnęły się równiuteńką linią, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust,
co psułoby cały styl uśmiechu. Poza tym nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką
dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na
skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w
każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i famulusowskiej poufałości,
których przede wszystkim należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich
był taki, zasługiwało to na tym większe napiwki.
Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać
na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym
najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy panna Nelly szybko
i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:
– Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
– Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka
zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na
kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany "uszanowaniami" całego personelu, poszedł do
portierni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Po pierwsze, przy służbie mówił po francusku
(chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co
wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Po wtóre umiał w ten sposób pokierować rozmową,
by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorientować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłumaczyć matce tak spreparowanymi zdaniami, że
nie ma żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest
nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie
zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
– To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszlać się, by portier tego horrendum nie
usłyszał. Potem zaczęła biadolić i rozczulać się nad synem.
– Jak ty, biedaku, musisz się tym denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się,
rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć
zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:
– A po cóż ja mam do tego gbura jeździć?...
– Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem – wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty, zakończył
Ksawery.
Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portierowi. Kazał
przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro,
frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie
części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych
pobytów.
Apartamencik na pierwszym piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki
przede wszystkim rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwóch dni
wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.
Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości
otrzymanej w Towarzystwie Kredytowym stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć
kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał
być sam.
Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać.
Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało
więcej długów niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był
wart. Dotychczas, a ściślej mówiąc, do ubiegłej jesieni, spychało się najpilniejsze rzeczy
drobnymi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od Żydów z
Grójca, dały się wyciągnąć.
Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i
należnościach podatkowych, na hipotece figuruje prawie milion Banku Gospodarstwa
Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi milion, odejdą z
kwitkiem.
Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni
Runiccy, ale zerwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych
znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.
– Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb – pomyślał, a po chwili powiedział głośno: –
palnąć w łeb.
Zirytowała go ta myśl. Przecież to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest...
Sztuką, tak, nielada sztuką byłoby znalezienie w przeciągu czterdziestu kilku dni panny z
takim posagiem, by można było – spłacić połowę długów. Chodzi przecież o gotówkę. Kto
dziś ma taką gotówkę!?
Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się
tak, jak wuj Tomasz, z Żydówką.
Chociaż i Żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeli by jednak znalazła się taka?... Kazio
Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci
ludzie.
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na
ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas za późno.
– Sprzedadzą. Na pewno rozparcelują...
Zresztą i o partię będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów, to zawsze
więcej niż po prostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje. Rzucił okiem na paczkę
pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało
zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłym
głupstwem. Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie
ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych,
pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się
przy stole. To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecież przy uczcie przeciął sobie żyły.
Runicki wzruszył ramionami:
– Tylko nie grajmy przed sobą komedii.
Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przede wszystkim
należało zjeść obiad.
O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę:
Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała
mu się zbytnio, a po dwóch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata,
gdyby wreszcie diabli wzięli tego jej stryja, wszystko by ułożyło się prosto i jasno. Niestety
nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla
bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.
Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że
Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Po prostu niezgodność charakterów. Dla
zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie nie cierpiał, z
najwyższym uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim
długie rozmowy. Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie
wierzył przede wszystkim Paweł.
Nie dalej, jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:
– Nie po to rozwiodłam się, by znowu wyjść za mąż. Nie ma na świecie takiego
mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.
Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się po dawnemu z tą różnicą, że
teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak,
żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego
postępowania, i to osąd powszechny.
Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć
zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą.
Poza tym była jedyną kobietą wykształconą naprawdę, jedyną w okolicy, posiadającą tytuł
doktora filozofii. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym
mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy
młodej mężatki poszły, psiakrew, łatwiej, niż tego by pragnął.
Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie
wystarczyłyby.
Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była zadłużona zbyt wysoko. W
ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik,
zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży
Borychówki śmieszną kwotę stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy.
– Absurd – wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie.
Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tym, że
Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecież nie
przestaną się kochać, przecież ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by
właściwie to ocenić. Kwestia prostej logiki! A jednak – był pewien, że Mira nie potrafi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl