Dobraczyński Jan - Klucz mądrości, 1957 ebooków literatury polskiej

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAN DOBRACZYSKI
KLUCZ
MĄDROŚCI
PAX WARSZAWA 1955
Ń
Biada wam, uczeni w Prawie,
Że posiedliście klucz mądrości,
A sami nie wchodzicie, i tym,
Którzy by wnijść chcieli, zabraniacie
(Łk. 11, 52)
BOLESŁAWOWI PIASECKIEMU
I nie przez pamięć
na dni jasne,
pogodne i łatwe,
ale na pamiątkę
tych chmurnych i trudnych
jak tamten — pamiętasz?
— beznadziejny i szary ranek,
gdy niebo
nad Krakowskim Przedmieściem
zdawało się nam
walić na głowy —
OFIARUJĘ TĘ POWIEŚĆ
2
CZĘŚĆ PIERWSZA
SAINT-JEAN D’ACRE
1
W
suchym, rozpalonym, zamarłym w bezruchu powietrzu dzwony po-
częły bić sextę. Ich głosy płynęły z rozmaitych stron miasta, ale zlewały się
w jeden dźwięk, który zdawał się spadać z góry na podobieństwo szklanego
deszczu. Brat Tomasz Agni de Lentino oderwał się od okna, przez które
patrzył na błękitną zatokę, i od swych myśli, które wędrowały daleko. Zsu-
nąwszy z głowy kaptur począł się modlić:
Ave Maria, gratia plena, Domi-
nus Tecum...
Ale myśli nie dały się odgonić. Wkradły się w modlitwę. Miał
wrażenie, że wrócił znowu do Rzymu, że nie słyszy dzwonienia z katedry
św. Andrzeja, z kościołów: św. Krzyża, św. Marka, św. Jana, św. Dionizego,
św. Sarkisa, lecz że rozlega się nad nim świergotliwy, srebrny dźwięk dzwo-
nów z tak ukochanej bazyliki Matki Boskiej Śnieżnej.
Et benedictus Fruc-
tus ventris Tui...
Spod jej to łagodnych łuków rozpiętych nad mozaiką wy-
złoconymi ołtarzami wyruszyli kiedyś obaj, on i przyjaciel jego serdeczny,
Piotr z Werony, na nakazaną im przez Ojca świętego niewdzięczną pracę
wśród ludności północnej Italii, zarażonej grzeszną i ponurą religią Gazza-
rich. Uparta herezja tępiona od lat w Langwedocji przesączyła się za Alpy
i wkradła między chłopów lombardzkich. Tratowani przez każdą z wojen,
która przelewała się przez półwysep, w ostatecznej rozpaczy poczęli skła-
niać ucha na nieludzkie wezwania czarno ubranych nauczycieli i oddawać
im nakazane
melioramentum
. Piotr podjął zażarty bój z rozsiewanymi błę-
dami. Mętną wiarę głoszącą walkę nieziemskiego Jezusa z szatanem-Jeho-
wą zwalczał głoszonym słowem, modlitwą różańcową, uwielbieniem dla
Maryi Panny oraz wyrokami surowymi, lecz rozważnymi. Aż pewnego dnia,
gdy wędrował samotnie drogą z Como do Mediolanu, „wierni” nowej wiary
zamordowali go skrytobójczo.
Et in hora mortis nostrae...
Panno Święta —
myślał brat Tomasz — cóż to za szczęście tak zginąć w obronie wiary! Do-
wlókłszy się ostatkiem sił do cembrowiny przydrożnej studni wypisał na niej
palcem umoczonym we krwi:
Credo...
Tomasz widział ten napis w wiele dni
po zabójstwie. Studnia była ubrana przez okoliczną ludność kwiatami i mó-
3
wiono mu, że woda z niej leczy teraz chorych. W niespełna rok po śmierci
Piotra Ojciec święty wprowadził go na ołtarze. To było dziwne uczucie, ta
świadomość, że przyjaciel, który jadł i pił, bywał zmęczony i zniecierpli-
wiony, stał się nagle orędownikiem niebieskim. Brat Tomasz nieraz myślał:
„Gdybym to ja tak zginął?” Bogata wyobraźnia podsuwała mu obrazy naj-
okrutniejszych męczarni, które umiałby znieść z wybaczającym uśmiechem
na ustach. Gdy jednak w parę lat później w Neapolu usłyszał propozycję
wyjazdu, wbrew tym marzeniom o męczeństwie poczuł w piersiach chłód
zamierania. To było coś zgoła innego wyobrażać sobie chwalebną śmierć
— a nagle być zmuszonym do odpłynięcia na skrawek ziemi zagrożony,
wydaje się, wszystkimi klęskami Apokalipsy. Stojąc na zawieszonym nad
wodą krużganku Castel dell’Ovo, mając przed sobą omroczoną mgłą zatokę
z dwugarbem Capri pośrodku i dymiącą górą po lewej stronie, powiedział
drżącym głosem: „Wasza Świątobliwość, wasz poprzednik zdecydował, by
żaden z braci zakonu kaznodziejskiego nie sięgał po godności kościelne...”
Ale Aleksander poruszył tylko lekceważąco ręką. On tu decyduje — nie kto
inny. Wybór, który dokonał się tak szybko w atmosferze popłochu przed
zbliżającym się Manfredem, padł na jedynego człowieka gotowego stawić
czoło ciężkiej sytuacji. Kardynał Rainold, książę Segni, biskup ostyjski, nie
należał do ludzi, których powstrzymują drobne wątpliwości. „Jedź — po-
wiedział, kładąc Tomaszowi po przyjacielsku rękę na ramieniu — zajmij
się nimi. Wieści są stamtąd złe. Znowu podobno Saracenowie im grożą.
A do tego ci przeklęci Tartarzy! Dodaj ducha Pantaleonowi. Pewnie zdzia-
dział już zupełnie wśród tylu trudów. Powiedz mu, że o nich nie zapomnia-
łem. Może potrafię zebrać jakąś krucjatę. Będę naciskał Ludwika. Żeby mi
się tylko udało poskromić tego przeklętego bękarta! — wyciągnął zaciśniętą
pięść w stronę południa, skąd od Nocery mógł w każdej chwili nadejść Man-
fred na czele Saracenów. — Prawdę mówiąc, obawiam się o los tej resztki
królestwa...” — „Czy jednak ja... — zaczął znowu Tomasz. — Tak wielka
godność...” — „No, no, mój drogi! — przerwał mu papież. — Skoro ja cię
wybrałem, możesz nie mieć skrupułów”. Jeszcze raz poklepał go po ramie-
niu, po czym odszedł w głąb zamku, a grube frydrycjańskie mury odpowia-
dały echem na jego energiczne kroki. Tomasz został sam ze swoją godnością
i ze swoim lękiem.
Płynęli parę tygodni po morzu rozhuśtanym i kapryśnym, tłukąc się
w swej ciasnej kajucie lub odprawiając mszę św. bez kanonu, jak należało
4
czynić w niepewnych okolicznościach podróży morskiej. Lentino myślał
bez końca o tym, co zastanie na ziemi palestyńskiej. Gotował się do lądo-
wania niby do wyjścia na brzeg dziki, zamieszkały przez krwawych pogan.
Bał się, bał się coraz bardziej... Tartarzy i Saracenowie, Saracenowie i Tar-
tarzy — te straszne nazwy wciąż mu dzwoniły w uszach. Przypominał
sobie wszystko, co mu opowiadano o okrucieństwach jednych i drugich.
Odetchnął dopiero nieco lżej, gdy zahaczyli o Cypr. Życie w królestwie
Lusignanów płynęło pogodnie i wesoło, wśród róż i bogactw. W parę dni
po odbiciu z Limassol ujrzeli na horyzoncie szarą linię stałego lądu. Lentino
klęczał w swej kajucie i modlił się: „Panno Święta, wspomagaj!” Walcząc
z wichurą, która starała się ich odrzucić z powrotem na pełne morze, całym
wysiłkiem wioseł wpłynęli w zatokę. Łańcuch z chrzęstem zanurzył się
w wodę otwierając wejście do portu. Jakiś człowiek wychylił się z okna
stojącej na skraju mola wieży i zawołał po włosku:
— Hej,
capitano
, wysiadaj ostrożnie. Wasi znowu dostali...
Genueńczyk podniósł na tamtego gniewny wzrok znad steru. Nie wie-
dział, czy człowiek drwi, czy naprawdę przestrzega. Potem rozejrzał się po
porcie. Już stąd widać było porozwalane domy i okopcone mury. Maryna-
rze stojąc u burty pokazywali sobie palcami zrujnowane miasto. Cała dziel-
nica nadmorska leżała w gruzach.
Tomasz, który wyszedł właśnie na pokład, zobaczył to także. Lęk ści-
snął mu gardło. Nie mógł powstrzymać drżenia. „Matko Boża, Matko Boża
— bełkotał w duchu. — Saracenowie w mieście?” Podniósł wystraszony
wzrok na kapitana. Ten stał na swoim statku i klął obrzydliwie: —
Per Bac-
co!
— Ich okręt zataczał łuk na wygładzonej powierzchni zatoki.
— Dalej, chłopcy! — krzyknął z góry. — Broń w garść!
Załoga skoczyła po miecze i piki. Lentino oparł się o burtę. Nogi pod
nim zwiotczały. Płynęli teraz wzdłuż portu aż na jego południowy kraniec.
Coraz więcej zniszczeń odkrywało się ich oczom. Nieco dalej od brzegu, na
wzgórzu stał stary klasztor; nad nim zwisała bezsilnie w upalnym, omdla-
łym od skwaru powietrzu złoto-purpurowa flaga św. Marka.

Per Bacco!
— zaklął znowu kapitan. Zaciskając pięści burknął: —
Ścierwa! Nieskrobane bydło! Żeby ich dżuma i trąd! Wysiadłszy na ląd brat
Tomasz — a w tej chwili także legat Ojca świętego i tytularny biskup Be-
tlejemu — z biciem serca rozglądał się naokoło. Miasto wyglądało, jakby
się w nim niedawno toczyły ciężkie walki, w czasie których każdy dom
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl