Dobraczyński Jan - Przyszedłem rozłączyć, 1957 ebooków literatury polskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jan Dobraczyński
Przyszedłem
rozłączyć
Instytut Wydawniczy PAX
Warszawa 1976
Joasi
Część pierwsza:
Południe
1
Powoli wspinała się na zamkową wieżę. W czworokątnej studni panował mrok,
zaledwie rozpraszany przez migotliwe światło palących się na kondygnacjach
pochodni. Kamienne schody nie miały poręczy, wisiały jak zapadająca się
spiralnie głębia. Szła przy samej ścianie, trzymając przed sobą rękę, którą
dotykała muru. Czasami jej palce natrafiały na wykusz. Na chwilę
zatrzymywała się przy nim, poddając twarz ciągnącemu podmuchowi.
Niepokój, z którym obudziła się dzisiaj z rana i który dokuczał jej w
ciągu całego dnia, kazał jej wędrować w górę. Walczyła z nim, jak się
walczy z nadchodzącą chorobą. W szpitalu wydawało się, że o nim zapomni. Na
próżno.
Dzisiejszego dnia zastała tam większą niż zwykle gromadę przybyłych
ludzi. Może przepędziły ich lejące od paru dni zimne deszcze, a może
przegnał strach przed nadciągającym znowu głodem? Po dwóch latach
nieurodzajów i ten rok, choć nieco lepszy od poprzednich, nie obiecywał
jeszcze chleba dla wszystkich. Zebrany tłum zaskoczył ją jednak. Ostatnimi
czasy prawie nikt nowy nie zaglądał do szpitala. Już zaczęła sądzić, że złe
czasy minęły. Tymczasem dziś nadciągnęła olbrzymia ciżba: wychudłe kobiety
ze zmizerowanymi dziećmi, starcy wlokący się ostatkiem sił, chorzy trawieni
gorączką i zżerani wrzodami.
Jak zawsze, sama brała udział w przygotowaniu posiłku i sama dokonywała
rozdziału. Stojąc nad wielkim garem rozlewała zupę, zaś dziewczęta
roznosiły dymiące miski między siedzącymi kręgiem ludźmi. W cieple parowały
namoknięte łachmany, ciężki smród napełnił przestronną izbę. Znosiła ten
zaduch z trudem; dziś nawet może gorzej niż zwykle. Czasami podnosiła
głowę, by spojrzeć na ziemiste twarze czekających na jedzenie ludzi.
Błyszczące spojrzenia szły za dziewczętami, które roznosiły miski; ręce
wyciągały się niby szpony. Izba pełna była szybkich, jakby zdyszanych
oddechów. Czasami wytrysnął gniewny okrzyk, gdy dwie obce dłonie spotkały
się jednocześnie na misce. Potem słychać było łapczywe siorbanie.
Potężny gar, w którym przyniesiono zupę, wydawał się zbyt mały.
Jeszcze nie obdzielono połowy, gdy Izentruda pochyliła się nad Elzą i
szepnęła ostrzegawczo: "Nie starczy dla wszystkich..." Księżna drgnęła
niespokojnie. Szybkim spojrzeniem ogarnęła tych, którzy jeszcze nie
otrzymali. Co zrobię - przebiegło jej przez głowę - jeżeli zabraknie?
Żywność, którą kasztelan Dietrich polecał ekonomowi zamkowemu wydzielać
dla szpitala, przeznaczona była głównie dla tych, którzy w nim stale
przebywali. O dodatku dla nieoczekiwanych gości nie mogła nawet marzyć. Gdy
zwróciła się o to kiedyś do kasztelana, odpowiedział chłodno: "Wszak
wiecie, wasza miłość, że w kraju panuje głód. Nawet dla zamku nie mamy
dosyć. Nie zdołamy nakarmić żebraków z całej Rzeszy. Dostojny książę
odjeżdżając powiedział mi wyraźnie, ile mam dawać. Jego rozkaz będzie
wykonany. Lecz co ponadto, wasza miłość daruje..."
Nawet gdyby próbowała rozkazywać, nie usłuchałby jej. Na zamku przebywała
księżna Zofia. Gdy przyszła wieść, że nieobecność księcia potrwa dłużej,
przeniosła się z klasztoru do Wartburga. "Pobędę tutaj, córko - oświadczyła
Elzie - do powrotu Ludwika. Papież udzielił mi zezwolenia, abym zawsze, gdy
przyjdzie tego potrzeba, zajmowała się strzeżeniem dóbr moich synów.
Mogłyby ulec roztrwonieniu w czasie tak długiej nieobecności." Powrót
świekry pozbawił Elzę do reszty znaczenia na zamku. Powróciła do tego, czym
była przed ślubem. We wszystkich sprawach kasztelan odwoływał się do Zofii
i to ona, codziennie, wyprostowana, wsparta na kosturze, otoczona
towarzyszącymi jej siostrami, dwórkami i pachołkami obchodziła spichrze,
stajnie, obory i chlewy.
Gdybym chociaż mogła sięgnąć do swoich zapasów! Lecz komórka od paru dni
stała próżna. Z Gudą i Izentrudą musiały się od wczoraj zadowolić suchym
kawałkiem chleba. Gdyby jedzenia zabrakło, nie miałaby czym zaspokoić głodu
szukających u niej ratunku ludzi. Była uboga jak oni.
Pochyliła się nad garnkiem. Nalewając do podsuwanych misek, zaczęła się
modlić prędko i gorączkowo: "O, Maryjo, przecież nie mogą zostać głodni...
Spraw, żeby starczyło..." Nie podnosząc wzroku, cały czas nalewała. Nagle
chochla zaskrobała o dno. Skinęła, a stojący obok pachołek podparł gar
ramieniem. Sięgnęła głęboko, wylała wszystko, co pozostało. Dopiero teraz
wyprostowała omdlały od długiego schylania kark. Ale nie znalazła przed
sobą żadnej miski. Popatrzyła w krąg: wszyscy jedli. Łapczywe cmokanie
słychać było zewsząd. Zupa na trzymanej w górze chochli pachniała
zachęcająco. Z jaką ochotą zjadłaby ją sama. Ale wdzięczność, że została
wysłuchana, dodała jej sił. Zlała zupę z powrotem do naczynia i dała znak
pachołkom, by wynieśli gar do kuchni. Jedynymi głodnymi w izbie pozostały
ona i jej dwie towarzyszki.
Po nakarmieniu zajmowała się jeszcze długo przybyłymi. Tych, którzy mieli
pozostać w szpitalu, trzeba było wykąpać, ubrać w czystą odzież, ułożyć na
posłaniu. Pozostałych trzeba było opatrzyć, dać lekarstwa, czasami wspomóc
odzieżą lub groszem, a najważniejsze: trzeba było każdego wysłuchać.
Kolejno szła od człowieka do człowieka, cierpliwie słuchała skarg i
lamentów. W izbie zaduch był coraz przykrzejszy, woń zupy splatała się z
odorem nędzy. Elzę rozbolała głowa, męczyły ją mdłości. Kilka razy musiała
wychodzić na podwórze, by nabrać sił. Ale zaczerpnąwszy powietrza, wracała
z powrotem.
Wreszcie wszystko zostało zrobione. Elza wezwała ludzi, by uklękli, i
zmówiła wraz z nimi modlitwę. Teraz już mogła wracać.
Kiedy wyszła przed budynek szpitalny, było jeszcze wcześnie, ale już
szaro, jakby dzień był zdławiony podmuchami fioletowoczarnych chmur.
Porywisty wiatr rozdmuchiwał kałuże i pokrywał je drgającą łuską. Niósł od
nasiąkłych wodą lasów woń gnijącego igliwia. Pachołcy podprowadzili osły.
Elza jednak odprawiła ich. Zapragnęła iść pieszo. Chciała odnaleźć lekki
krok, jakim wraca dziecko podawszy jałmużnę.
- Chodźcie! - wołała na dwórki. - Guda! Truda! Pójdziemy piechotą. Nie
bójcie się wiatru!
Wiatr nadleciał i począł szarpać ich płaszczami i spódnicami, zdzierać
chustki z głów. Przyciskając odzież rękami, aby się nie rozwiewała, ruszyła
przodem. A jednak nie mogła odnaleźć zwykłego, radosnego kroku.
Zamraczający ból czoła kazał jej trzymać sztywno głowę. Mięśnie pleców
ciągnęły, jakby coś dźwigała. Ciężko stawiała nogi na zasłanej kamieniami
ścieżce.
Niepokój znowu dał znać o sobie. Był niby ogień ukryty pod popiołem,
który nie wiadomo kiedy dobędzie się na wierzch. Nie czuła się zdolna z nim
walczyć. Zwolniła kroku, poczekała na towarzyszki, które zostały w tyle.
- Ale miałyśmy dzisiaj robotę! - próbowała wyciągnąć je na pogawędkę.
- Co się stało, że tyle dzisiaj naszło? - dziwiła się Izentruda.
- A z tą zupą, gołąbko, to prawdziwe czary...
- Jakie czary, Gudo? - Śmiała się, ale wiatr wtłaczał jej śmiech z
powrotem w usta. Po niebie przewalały się chmury. Były czarnoszare,
wysmukłe niby grzbiety potworów morskich. Niekiedy potwór przewracał się i
błyskał różowością brzucha.
- Ten wiatr musi przynieść odmianę - powiedziała Izentruda. - Dość już
tego deszczu...
- Powiadały dziady, że drogi zupełnie rozmiękły - Guda usiłowała mówić
między tchnieniami wiatru.
- Pewno dlatego ojciec nie mógł wysłać żywności... - dorzuciła Izentruda.
Elza szła pierwsza po ścieżce. Wiatr zdawał się bić w nią z większą mocą
niż w jej towarzyszki. Chwilami zatykał oddech. Wydawało się jej, że to on
nie pozwala niepokojowi ujść z jej piersi i trzyma go tam zamkniętego niby
więźnia. Ścieżka za kępą brzóz, smaganych własnymi gałęziami jak gromada
zawziętych biczowników, wyprowadzała na drogę wiodącą do zamku. Pierwsza
Izentruda zobaczyła wlokący się przed nimi, ochlastany błotem wóz. Tknięta
przeczuciem zerwała się i podbiegła naprzód. Kiedy zrównała się z ludźmi,
którzy towarzyszyli wozowi, odwróciła się, wydając radosny okrzyk.
- To nasz Jan. Od razu tak mi się zdawało. Żywność przywiózł! -
zaklaskała w dłonie. - Najemy się wreszcie!
- Chwała Ci, Panie! - powiedziała Guda. - Ciesz się, gołąbko! - zwróciła
się do Elzy. - Czemu się nie cieszysz?
Zmusiła się do radosnego okrzyku:
- Świetnie! Będziemy jadły! Nareszcie!
Jeszcze wczoraj taki okrzyk sam by pojawił się na jej ustach. Jej radość
wyzwalała się tak łatwo. Zresztą przyjazd wozu usuwał naprawdę wiele
kłopotów. Gdyby głodowała sama! Nie mogła jednak znieść myśli, że
dziewczęta są także skazane na głód. I to dla niej, z dobrej woli poddały
się surowemu nakazowi. Dziś jednak musiała udawać wesołość. Ten niepokój
pochłonął wszystkie inne uczucia.
Znajdowały się już przed bramą. Straż była widać uprzedzona, bo gdy tylko
wóz wynurzył się zza zakrętu, z chrzęstem opadł zwodzony most. Na podwórzu
ekonom z Horselgau zbliżył się do Elzy, przyklęknął i z szacunkiem ucałował
kraj jej szaty. Kazała mu powstać i pytała, dlaczego tak długo nie
przyjeżdżał. Przecież zaraz po świętej Annie pchnęła gońca do pana Waltera
prosząc, by niezwłocznie przysłał wóz z żywnością. Ekonom tłumaczył
opóźnienie rozmokłymi drogami, a także kłopotami, które wywołał pomór
bydła.
- Cośmy się namęczyli, święty Janie, aż trudno waszej miłości opowiedzieć
- ciągnął, wyciskając mokre włosy zwisające spod skórzanego kaptura. -
Wiele bydła padło. Mniej niż gdzie indziej, to prawda, ale zawsze... Pan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]