Drzewinski Andrzej-Zabawa w strzelanego, 1957 ebooków literatury polskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI - ZABAWA W STRZELANEGO
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI
ZABAWA W STRZELANEGO
CZŁOWIEKIEM JESTEM...
Światło w tym pomieszczeniu miało za za danie tylko rozjaśniać ciemności. Żaden z mężczyzn nie widział
dokładnie twarzy drugiego.
- Sądzę, że ta karta personalna będzie odpowiadać pańskim wymaganiom - rzekł niższy, wyciągając ze schowka
białą tekturkę.
Tamten nie odezwał się ani słowem, tylko stanął pod lampą.
- Tomasz Jonge: wiek (28 lat), wzrost (182 cm), waga (75 kg), stan cywilny (kawaler), inteligencja (120 ren),
wykształcenie (wyższe politechniczne, inż. budowlany), zamiłowania (kibic sportowy, tenis, literatura), polityka (brak
czynnego zaangażowania, tendencje lewicujące), służba wojskowa (kurs półroczny w oddziałach desantowych, zwolniony
po stwierdzeniu astmy), życie intymne (nieregularne, brak stałej partnerki)...
Człowiek jeszcze chwilę studiował kartę, by w końcu krzywiąc twarz w namiastce uśmiechu, rzec:
- Zgoda!
Mniejszy z ukontentowania aż zatarł ręce, co nie przeszkodziło mu naturalnie pochwycić zgrabnie zwitka
banknotów Gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym, począł liczyć papierki.
Był czwartek i jak co tydzień wracałem do domu dobrze po godzinie dziesiątej. Zamknąłem drzwi wyjściowe
automatycznie szukając wyłącznika. Był tam gdzie zawsze, ale mimo kilkakrotnego naciskania, światło nie zapaliło się.
Wzruszyłem ramionami, tłumiąc atawistyczny lęk przed ciemnością. Idąc już na górę zastanawiałem się, czy w bocznych
korytarzach mógłby się ktoś czaić. Mieszkam na czwartym piętrze i, biorąc pod uwagę brak windy, miałem trochę czasu na
rozmyślania.
Przyznaję, że lubię się emocjonować wytworami własnej wyobraźni i będąc na trzecim piętrze miałem okazję
upewnić się, jak daleko życie wyprzedza nawet najśmielsze oczekiwania. Przekonał mnie o tym dwumetrowy facet, który z
zadziwiającą wprawą wynurzył się z cienia i chwycił mnie w pół. Zrobił to tak sprytnie, że ręce miałem unieruchomione na
wysokości łokcia. Jego obezwładniający uścisk, jak i fakt, że uprzednio nawet jednym dźwiękiem nie zdradził swojej
obecności, wskazywał na dobrego fachowca.
A ja? No cóż, zrobiłem jedyną rzecz, jaką mogłem zrobić. Z całej siły nadepnąłem tam, gdzie spodziewałem się
znaleźć jego stopę. Jęk upewnił mnie, że się nie pomyliłem. Niestety - nie drgnął ani o cal, tak że zacząłem powątpiewać w
to, co wypisują w samouczkach technik obronnych. Dalsze moje rozmyślania przerwał bufor lokomotywy, która wyjechała
z ciemnego korytarza. Trafił dokładnie w miejsce, które zyskało nazwę splotu słonecznego. Gdy otwierałem usta do
bezdźwięcznego krzyku, lokomotywa, która okazała się drugim dwumetrowym facetem przycisnęła mi do twarzy tampon z
zimną cieczą. Można mi wierzyć bądź nie, ale mimo iż wiedziałem, że nie powinienem teraz oddychać, uczyniłem to.
Rzeczywiście, zgodnie z opisami, plamy, które ujrzałem przed omdleniem, były okrągłe i czerwone.
Pierwszą myślą, która się pojawiła, było stwierdzenie, że jest mi miękko i niewygodnie. To chwilowe rozkojarzenie
zaraz ustąpiło miejsca mdłościom i odrętwieniu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że leżę w ciemnościach, mając oczy
już otwarte. Przejechałem kilkakrotnie dłonią po podłodze, wyręczając w zamiataniu dozorcę, zanim pewniej mogłem się
oprzeć na rękach. Chwilę się zastanowiłem i wyciągając wnioski sięgnąłem do kieszeni. Wnioski okazały się słuszne, gdyż
kieszeń była pusta. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Bandziory zrobiły tak piękny napad, a musiały się
zadowolić nędzną dwudziestką, gdyż prawie wszystkie wolne pieniądze wpłaciłem rano do banku. Chociaż, znając
swojego pecha, wcale bym się nie zdziwił, jeśliby bank również okradziono. Snując takie niewesołe myśli, wstałem i lekko
zgięty podkuśtykałem piętro wyżej. Na klatce schodowej cały czas wręcz dzwoniła cisza nie przerywana, o dziwo, żadnymi
głosami mieszkańców, że nie wspomnę o wiecznie ryczących telewizorach. Klucze, które zawsze noszę w lewej kieszeni
spodni, znalazłem w prawej kieszeni marynarki. Nie zastanawiając się nad tym otworzyłem zamek drzwi. Światło w
przedpokoju dodało mi otuchy. Zamknąłem drzwi i opierając się o żeberka kaloryfera, spojrzałem na zegarek.
Najwyraźniej miałem na dzisiaj przewidzianą dużą dawkę emocji, gdyż było na nim kwadrans po czwartej. Zanim
wykręciłem numer „zegarynki", zdążyłem sobie pogratulować faktu posiadania taniego czasomierza, który nie wzbudził
pożądania w bandziorach. Mówiąca z taśmy pa nienka, mógłbym przysiąc, że miała zaspany głos, gdy dukała: czwarta
dwadzieścia, czwarta dwadzieścia... Zastanawiając się, przysiadłem na krześle. Wyglądało, że ponad pięć godzin leżałem
nieprzytomny na klatce, a nikt z lokatorów nie zwrócił na mnie uwagi, Było to o tyle dziwne, że niezauważenie mnie przez
kogoś, kto przechodził korytarzem było fizyczną niemożliwością, gdyż stanowiłem wypukłość stanowczo przewyższającą
wysokość przeciętnego stopnia schodów. Poza tym, znając większość sąsiadów, mógłbym zaręczyć, że każdy z nich,
najpierw wszelkimi dostępnymi środkami, nie wyłączając syreny strażackiej i kastanietów raczej przywołałby na klatkę
resztę współmieszkańców niż udzielił mi pomocy. Chociaż, może trochę przesadzam, gdyż sądzę, że po pół godzinie
przyglądania się mojej osobie, ktoś z widzów wezwałby jednak pogotowie i policję. Po przeanalizowaniu tej myśli
stwierdziłem, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką zrobię będzie pójście spać. Ścieląc tapczan upewniłem się, że z mieszkania
nic nie zginęło. A mogło, gdyż klucze w ubraniu były przekładane przez tych osobników.
- Może nie chciało im się wchodzić wyżej - pomyślałem w chwili, gdy zasypiałem.
Następne dwa dni minęły spokojnie. Nawet nie złożyłem meldunku w komisariacie, wychodząc z założenia, że co
najwyżej dadzą mi do oglądania z setkę zakazanych fizjonomii. Ja zaś o moich napastnikach wiedziałem tylko tyle, że są
płci męskiej. Naturalnie, jeśli prawdziwe jest założenie, że dwumetrowe kobiety nie czają się po klatkach schodowych.
Dzień trzeci był niedzielą. Chyba na przekór cotygodniowemu lenistwu, jakie nachodziło mnie w ten dzień,
postanowiłem zrobić w domu małe porządki. Po stwierdzeniu, że pastowanie podłogi i odkurzanie książek napawają mnie
szczerą niechęcią, postanowiłem naprawić oberwany kilka dni temu karnisz. Ze śrubokrętem w zębach wdrapałem się na
parapet Kiedy przykręciłem śrubę i miałem zamiar przypiąć zasłonę do oberwanej „żabki", przypomniałem sobie, mam
1
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI - ZABAWA W STRZELANEGO
nietypowy parapet. Stolarz, który go montował musiał przepadać za secesją, gdyż deska po bokach miała zaokrąglone i
ucięte końce. Nic więc dziwnego, że na jednym z nich obsunęła się moja stopa. Jako że pokój nie przejawiał anomalii
grawitacyjnej, zupełnie prawidłowo zwaliłem się na podłogę. Próbowałem jeszcze chwycić się klamki, ale zaskoczony
uczyniłem to ręką, w której dzierżyłem śrubokręt. Podłoga nie okazała się tak solidną, na jaką wyglądała, gdyż kilka klepek
wyskoczyło z parkietu pod moim ciężarem...
Klnąc na czym świat stoi, rozmasowywałem sobie stłuczony bok i nie tylko. Mimochodem zdziwiłem się, że
sąsiedzi z dołu nie reagują na rumor, którego byłem sprawcą. Co prawda istniała możliwość, że w czasie upadku urwał się
im żyrandol i pogrzebał całą rodzinę, ale miałem nadzieję, że się mylę. Wymyślając podobne niedorzeczności,
obserwowałem z poziomu podłogi coś, co dyndało na prawej ramie okiennej Zapominając o stłuczeniach wstałem, aby się
temu przyjrzeć z bliska. Była to śrubka, a konkretniej jej fragment wiszący na dwóch cienkich drucikach. Rzut oka wzdłuż
framugi wyjaśnił wszystko. Spadając ze śrubokrętem w ręce przejechałem nim po drewnie, świadczyła o ty długa, biała
rysa i wyrwałem śrubkę.
Oglądałem jednak zbyt dużo filmów sensacyjnych, aby wątpić w jej przeznaczenie. Nie miałem jednak
pojęcia, kto mógłby założyć moim mieszkaniu aparaturę podsłuchową - bo i po co? Aby rozwiać wątpliwości wyjąłem
szafki cążki i obciąłem ową śrubkę. Z racji zawodu miałem pod ręką trochę narzędzi i bez specjalnych trudności zdjąłem
imitację łebka. Krył on małą spiralkę i coś, co przypominało mikroskopijną puszeczkę, jednym słowem mikrofon. Chwilę
medytowałem nad tym, ale nic konstruktywnego nie przychodziło mi do głowy. Zresztą kto wie, może bym coś wymyślił,
gdybym nie usłyszał niecierpliwego dzwonka u drzwi. Odruchowo przykryłem narzędzia serwetą.
Czytając swojego czasu najprzeróżniejsze poradniki samoobrony doszedłem do przekonania że najbardziej
zaskakującym ciosem jest tzw. „prosty". W przeciwieństwie od uderzenia sierpowego nie powoduje on nawet minimalnej
utraty równowagi bijącego i pozwala na błyskawiczne cofnięcie zadającej cios dłoni. Jednocześnie szybkość
wyprowadzenia ciosu utrudnia znacznym stopniu jakąkolwiek zasłonę. Takie właśnie uderzenie zadał mi w podbródek
facet, którego ujrzałem po otwarciu drzwi. Tylko dla formalności dodam, że miał on dwa metry wzrostu. Następną rzeczą,
jaką zrobiłem, to zdziwiłem się, skąd w drzwiach pojawił się mój własny tapczan. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie,
że to nie tapczan, ale mnie właśnie przeniesiono do pokoju. Leżałem z głową wciśniętą między oparcie a poręcz i jak
każdy, kto dostał po buzi, miałem chwilowe uczucie błogości. Skończyło się ono na tyle wcześnie, aby usłyszeć głos
jednego z gości
- Sprawa jasna. Nasz ciekawski znalazł to czego nie powinien.
Faceci stali przy stole, oglądając rozłożone na serwecie akcesoria. Przyglądałem się im spod przymrużonych
powiek, mając nadzieję, że to tylko małe nieporozumienie towarzyskie. Wydawało mi się, że jeżeli będę grzeczny, to pójdą
sobie. Lecz spotkał mnie zawód i po raz pierwszy w życiu przekonałem się, że ciotka Leonia miała rację, twierdząc, że
wodę w wazonie z kwiatami należy zmieniać co najmniej raz dziennie. Zaś ta, którą mi wylano na głowę miała już tydzień
i bukiet zapachów z wyraźną dominacją smrodu. Z siłą godną pozazdroszczenia zostałem następnie szarpnięty za włosy.
Jako że byłem do nich szczególnie przywiązany, chcąc nie chcąc, przyjąłem pozycję siedzącą. Zdziwiłem się jeszcze, że
wcale nie czuję strachu w tej nierealnej sytuacji. To co się działo, sprawiało na mnie wrażenie filmu sensacyjnego, w
którego fabułę przypadkiem się zaplątałem.
- Jak zdróweczko? - zaszemrał ciepło blondyn.
- Wspaniale - odparłem trochę bełkotliwie. - Czy mógłbym wiedzieć czemu zawdzięczam wizytę?
- Dziubek - stęknął ów, wbijając mi swój palec pod brodę - reguły gry są takie: my pytamy, a ty odpowiadasz. A jak
nie, to ci urwę łeb wraz z płucami. Rozumiesz? - dla zaakcentowania wbił mi paznokieć jeszcze na dwa centymetry.
- Świetny dowcip - wyjęczałem, czując jak mnie nachodzi czarny humor. - Przypomnij mi go później, bo teraz
trudno mi się śmiać.
Blondyn zarechotał i manifestując swoje uczucia wbił paznokieć jeszcze głębiej.
- Zostaw go - dobiegło gdzieś z boku. - Nie możemy go nawet trochę uszkodzić.
Byłbym przysiągł, że ujrzałem w oczach blondyna rozżalenie, ale posłusznie puścił moją głowę. Drugi facet był
równie rosły, jedynie nos szpeciło mu typowe dla bokserów efektowne spłaszczenie. Moją uwagę zwrócił fakt, że cały czas
bawił się dwiema pałkami lekko zgrubiałymi na końcach. Były połączone krótkim, wytartym rzemieniem. Z literatury
wiedziałem, że jedno uderzenie nunchaku, gdyż taką nazwę to nosiło, może praktycznie pozbawić ofiarę głowy. O takim
drobiazgu, że ów przyrządzik świetnie łamie ręce bądź nogi, nawet nie wspomniałem.
- Panie Jonge - słysząc to spojrzałem wyżej na twarz boksera - to co teraz robimy nie jest naszą sprawą, gdyż mamy
swoich pracodawców. Chociażbym chciał, nie mogę panu powiedzieć, jaki jest cel naszej roboty. Mamy pana stąd zabrać i
zawieźć w nam znane miejsce. Co będzie dalej, to już nie nasza sprawa. Kazano nam przekazać, że jeśli nie będzie pan
stawiać oporu, to nic się panu nie stanie. Rozumie pan? - miał głos genialnie pasujący do twarzy, twardy i beznamiętny.
Znacząco odwróciłem głowę w kierunku blondyna.
- To się nie powtórzy - powiedział bokser z naciskiem. - Zaś teraz będziemy czekać. Aha... my wiemy, że miał pan
półroczny kurs w „beretach" i radzę na to nie liczyć.
Wzruszyłem ramionami. Muszę przyznać, że ten ton trochę mnie uspokoił. Na tyle że przestałem się bać, iż zatłuką
mnie tu, na miejscu. Mogłem nadal zachowywać stoicki spokój. Tak więc, nie sprzeciwiałem się, gdy założono mi plaster
na usta i kajdanki na nogi. Zrobiono to tak sprytnie, że zrozumiałem iż w najbliższym czasie wszelka próba ucieczki, bądź
alarmu jest bezcelowa. Pozostało mi tylko obserwować, jak kretyn blondyn przewraca moje książki i czasopisma naukowe,
szukając pornografii. Chyba trochę się zaczerwieniłem, gdy znalazł je w dolnej szufladzie biurka i z miną znawcy począł
studiować pisemka.
Zmierzch zapadł wtedy, kiedy jeszcze chwila, a zacząłbym wyć mimo plastra na twarzy. Siedziałem z nimi już sześć
godzin i ani razu nie dali mi choć cienia nadziei na ucieczkę. Prowadząc mnie do toalety dokładnie sprawdzili
pomieszczenie. Zaglądali nawet do muszli. Jedyną atrakcją, jaką mi pozostawili, były akrobatyczne ewolucje, jakie
wykonywał nunchaku bokser. Gdy minęła godzina dziewiąta, wywnioskowałem, że rychło opuszczę mieszkanie. Blondyn
ściągnął mi z ust plaster. Udałem, że nie zauważam, iż robi to nadzwyczaj wolno. Gdy rozpiął kajdanki, odezwał się
bokser:
- Minęła dziewiąta, więc idziemy. Proszę zachowywać się spokojnie i jak mówiłem, nic wtedy panu się nie stanie.
Blondyn ścisnął mnie tak, że już mogłem sobie pogratulować jutrzejszych siniaków. Po zgaszeniu światła, bokser
zatrzymał nas przy drzwiach.
2
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI - ZABAWA W STRZELANEGO
- Jeżeli spotkamy kogokolwiek i pan jakimś słowem czy gestem zwróci jego uwagę, to zaręczam, że będę zmuszony
zabić tamtego człowieka. Jeśli ma pan zamiar szafować czyimś życiem, to proszę się awanturować. Chociaż ręczę, że i tak
doprowadzimy pana na miejsce.
Dzisiejszego dnia jeszcze żaden z nich nie chwalił się pistoletem, ale rura, która dźgnęła mnie w nos, wynagrodziła
wszystkie rozczarowania. Posłusznie obróciłem się i wyszedłem na korytarz. Starałem się skulić w sobie i co chwilę
rzucałem trwożliwe spojrzenie. Zgodnie z oczekiwaniami początkowy ucisk na bicepsie lekko zelżał. Gdy minęliśmy
drugie piętro, odetchnąłem z ulgą. Wiecznie uchylonego okna na podeście nadal nikt nie naprawił. Była więc szansa, że
moje całodzienne rozmyślania nie pójdą na marne. Dochodząc do okna lekko zwolniłem.
- Och... zapomniałem szkieł, - mój głos musiał przypominać jęk Niobe.
Zatrzymaliśmy się.
- Co się stało? - spytał bokser, rozglądając się czujnie.
- Nie wziąłem moich szkieł kontaktowych i źle widzę - szepnąłem. - To mi będzie przeszkadzać.
- Wcześniej nie mógł pan sobie przypomnieć?
- Zapomniałem - odparłem rozbrajająco.
Musiał uwierzyć, gdyż spytał łagodniej:
- Gdzie pan je ma?
- w biurku. Pierwsza szuflada od góry, po lewej stronie, w głębi.
- Dobra - rzucił, a potem jeszcze dodał blondynowi - pilnuj go!
Ryzyko było nieduże, gdyż w biurku rzeczywiście miałem szkła kontaktowe i okulary, które zostawiła jedna z
dziewczyn. Pierwotnie chciałem mówić o okularach, ale brak wgłębień na nosie mógł mnie zdradzić. Gdy bokser zniknął
za zakrętem schodów, odwróciłem się w stronę blondyna. Ciągle trzymając moje ramię, oparł się drugą ręką o framugę.
Patrząc na jego gębę zro-
zumiałem co miał na myśli jeden z moich ulubionych autorów opisując antypatycznego typa.
- Co! Może chcemy nawiać? - spytał z nadzieją w głosie.
Słysząc stuk otwieranych u góry drzwi, uśmiechnąłem się szeroko.
- Jak najbardziej. Właśnie teraz.
- Ci inteligenci zawsze mają fajne gadki - zarechotał kontent.
Zdziwiłem się jakim cudem do tej pory nie zauważyłem, że jego palce opierają się o szczelinę ramy okiennej, tuż
przy zawiasach. Jeszcze ciekawszy był fakt, że on to również odkrył, ale moment później od mnie. Wolną ręką z całej siły
szarpnąłem do siebie okno, przy trzaskująć mu końce palców. Jego ryk zagłuszył stukot butów o parapet. Już spadając
zdążyłem dostrzec krew, która trysnęła spod paznokci na szybę. Mimo że było ciemno, dokładnie wiedziałem na czym
wyląduję. Tydzień temu solidnie zrugałem dozorcę, że jeszcze nie uprzątnął tej hałdy piasku przy ścianie naszego domu.
Teraz, gdy zaryłem się w nim po kolana, gotów byłem dozorcę nazywać dobroczyńcą. Powalony siłą upadku przeturlałem
się na bok i prawie na czworakach przebiegłem do kępy krzaków rosnących przy płocie. Gdy spojrzałem za siebie,
ujrzałem dwie ciemne sylwetki na tle okna, z którego salwowałem się ucieczką. Moment i okno było puste. Pogoń ruszyła.
Element zaskoczenia został wykorzystany, teraz liczyła się tylko szybkość i szczęście.
- Boże! Jak najszybciej na policję, bo ja mam już dość tej przygody - pomyślałem, przykładając twarz do prętów
płotu.
Ulica była cicha. Odbiłem się i przewinąłem nad ogrodzeniem. Obok następnego bloku stał wóz bez włączonych
świateł postojowych. To mogło sugerować, że facet, którego sylwetkę wi-działem przez tylną szybę, zatrzymał się tylko na
chwilę. Podbiegłem kilka kroków, i niby przypadkiem schyliłem się do buta, aby zobaczyć jego twarz. Spojrzał obojętnie i
dalej ćmił papierosa. Z tyłu jeszcze nikogo nie było widać. Drzwiczki otworzyłem może odrobinę za gwałtownie, Facet
obrócił zaintrygowany głowę.
- Czy mógłby mnie pan zawieść na policję? - starałem się uspokoić oddech. - Proszę się nie obawiać, a dla mnie to
bardzo ważne.
Wyszczerzył zęby.
- Ależ naturalnie - mówiąc przekręcił kluczyk.- Proszę siadać.
Większość wozów amerykańskich ma automatyczną skrzynkę biegów, ale zdarzają się wyjatki.
Przy automacie wystarczy tylko przesunąć rączkę i już się jedzie. Zaś przy wozach europejskich trzeba zdrowo się
namachać drążkiem. Dlatego, obrócony do tyłu, nie zwracałem uwagi na osobliwe gmeranie faceta gdzieś przy podłodze
wozu. A szkoda. Może w innym wypadku nie dałbym sobie wepchnąć w pachwinę lufy czegoś diabelnie dużego.
- Proszę się nie ruszać - gdy mówił, z tyłu słychać było odgłos szybkich kroków. - Już dość narobił pan kłopotów.
Za nami trzasnęły drzwiczki.
- Ten skurwys... - głos boksera, jakże teraz żywy, nagle umilkł.
- Sam pan przyszedł. To ładnie, bardzo ładnie - jego zdolności do zmiany usposobienia były iście kameleonowe.
Odrętwiały siedziałem nie odwracając nawet głowy. Kompletne fiasko! Dopiero teraz uświadomiłem sobie grozę
mego położenia i zacząłem się bać. Blondyn przywołany gwizdem, jęcząc wgramolił się na tylne siedzenie.
- Ty skurwielu - jęczał liżąc zgniecione palce - ja ci jeszcze pokażę.
- Zamknij się, Kent - uciął bezosobowo bokser. - Jesteś idiotą i masz za swoje. Jęczenie zagłuszył silnik.
Ruszyliśmy.
- Gdzie strzykawka? - spytał kierowcy bokser.
Gdy mu ją podawał, położyłem drżącą rękę na klamce.
- Jeśli będziesz chciał mi wbić, to wyskoczę w biegu - krzyknąłem, ale sądząc z reakcji boksera mogłem sobie
oszczędzić energii.
- Drzwi są zablokowane, a poza tym zdążę cię ogłuszyć i dopiero wtedy wstrzyknę środek - jakże wspaniale
rzeczowy był ten głos.
Podałem ramię. Z zadziwiającą wprawą wbił igłę wprost w arterię. Blondyn z tyłu zdążył jeszcze bluznąć.
Jednym z najdurniejszych przesądów jest ten, że każdy sen wywołany narkotykiem, jest pełen majaczeń. Bzdura!
Środek, który mi zaaplikowano sprawił, że omdlenie przyszło błyskawicznie, abym potem równie szybko odzyskałem
świadomość. Leżałem na czymś w rodzaju kozetki. Była twarda jak suchary dietetyczne. Kolor, który dominował po
3
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI - ZABAWA W STRZELANEGO
otwarciu oczu był bielą. Pomieszczenie zaś wyglądało na wnętrze szpitala czy jakiejś innej instytucji zajmującej się
chwalebną czynnością przedłużania bądź skracania życia ludzkiego. Rozejrzałem się wokół i nie zauważyłem
czyjejkolwiek obecności. Mrużąc oczy od jasnego światła uniosłem się na łokciu. Faktycznie, miałem rację, że poza mną
nikogo tu nie ma. Dowcip był w tym, że mnie było dwóch. Zbyt dobrze znałem swoją twarz, aby wątpić, że człowiek
leżący obok na leżance jest mną. Ostrożnie opuściłem nogi na podłogę, co przypomniało mi, że patrząc na drzwi nie należy
wchodzić w stojący na podłodze nocnik. Uwolniłem się od tego naczynia i rozprostowując kości stwierdziłem, że jestem w
dobrej kondycji. Oszołomienie minęło bez śladu, a narkotyk, działając ubocznie, wyzwolił mnie z uczucia lęku. Znów
byłem gotów dokonywać bohaterskich czynów, a moje przeżycia ponownie zaczęły wydawać się tylko scenami z filmu, w
którym akurat gram główną rolę.
Strzygąc uszami zrobiłem krok do mojego sobowtóra. Żył! Upewnił mnie o tym łaskoczący ucho oddech.
Zmierzyłem puls. Zgodnie z przewidywaniami był zwolniony. Gwoli ścisłości dodam, że obydwaj byliśmy ubrani w
identyczne, płócienne pidżamy. Szmer, który dobiegł z korytarza wywołał reakcję, będącą podstawą do nadania mi
przydomka faceta najszybciej kładącego się na leżance. Weszły dwie osoby. Kiedy stanęły przy drzwiach, zmrużyłem oczy
do maksimum. Mężczyzna był średniego wzrostu. Jego nonszalancki sposób noszenia broni wskazywał na nowicjusza.
Dziewczyna była niska, szczupła i cały czas szczypała faceta w ramię.
- Masz ich - powiedział ten z triumfem godnym Wilhelma Zdobywcy.
Dziewczyna na moment przestała go szczypać i przyjrzała się naszym twarzom z bliska. Gdy pochyliła się nad
moją, stwierdziłem, że jej język jest irytujący.
- Który z nich jest robotem? - chciała wiedzieć.
Słysząc to, o mało nie spadłem na podłogę.
- Mówiłem ci, durna kobieto... - zaczął facet, ale przerwał pokwikując, gdyż dziewczyna ponownie go uszczypnęła.
- Mówiłem ci, że to nie jest robot, tylko samoprogramujące się urządzenie z praktycznie nieograniczoną możliwością
adaptacji - sądząc z tonacji, sam nie wiedział, co mówił, jednak palcem wyraźnie wskazywał na mego sobowtóra.
W napięciu chłonąłem jego słowa.
- Jajogłowi zbudowali to urządzenie i aby się przekonać ile jest warte, postanowili jako program dać mu pamięć i
cechy osobowe przeciętnego osobnika.
- Ja ci dam przeciętnego, kanalio - pomyślałem w duchu.
Facet nie miał okazji tego słyszeć, więc kontynuował:
- Potem zbudowali imitację człowieka i zamiast mózgu wepchali mu to urządzenie. Twierdzili, że jeśli zamienią
człowieka na robota, to ten nie będzie miał nawet „zielonego pojęcia", że jest automatem, gdyż będzie miał pamięć tego
człowieka. Fajny numer. No nie?!
Dziewczyna uszczypnęła go ponownie, tym razem w ucho.
- Następnie chcieli obserwować tego robota i patrzeć, czy będzie się zachowywać normalnie. To jest tak samo, jak
dotąd zachowywał się człowiek, którego miał udawać. Gdyby tak było, to mogliby twierdzić, ze skonstruowali idealnego
robota, który dorównał swemu twórcy. Goryle z dołu mówiły mi, że w mieszkaniu tego gościa zamontowano całą aparaturę
podsłuchową. Najpierw za jej pomocą mogli dokładnie sprawdzić, jak zachowuje się prawdziwy facet, a później upewnić
się, czy robot robi to samo.
- A jak chcieli ich zamienić? - głos dziewczyny był irytująco piskliwy.
- Czy to takie trudne? - facet najwyraźniej był wszechwiedzący. - Dadzą temu prawdziwemu w łeb, bądź go uśpią i
przywiozą do kliniki. Jajogłowi na podstawie jego pamięci zaprogramują robota i podsuną go na miejsce człowieka.
Przecież nikt, nawet sam robot się nie kapnie, że jest robotem. Potem, gdy wszystko będzie w porządku, wezmą robota, a
faceta wypuszczą. Dadzą mu coś w łapę za milczenie a zresztą i tak nikt mu nie uwierzy, gdyż jajogłowi, Jak twierdzą, są w
fazie eksperymentalnej i na razie nie chcą nic publikować.
Dziewczyna najwyraźniej miała dość gadania, gdyż mlaśnięcie przerwało orację faceta. Nietrudno się domyślić, że
ten pocałunek nie nosił nawet pozorów nieśmiałości. Ja zaś cały czas musiałem udawać mumię Tutenchamona.
- Chodź, odprowadzę cię do schodów - rzekł lekko zasapany facet. - Tylko pamiętaj! Nikomu ani słowa - zdążył
dodać przed kolejnym mlaśnięciem.
W końcu wyszedł z wiszącą u ramienia dziewczyną. Zeskoczyłem na podłogę.
- Wspaniała robota - pomyślałem, gładząc sobowtóra po ciepłym policzku, ale ,nie było czasu na zachwyty.
- Ja wam pokażę, sukinsyny, babrać się w mojej głowie - szeptałem szukając czegoś ciężkiego.
Facet musiał znów czule się żegnać, gdyż zdążyłem wziąć z biurka przycisk do papierów i wdrapać się na swoje
łoże. Leżąc, opuściłem obydwie nogi, aby sprawiały wrażenie, że same zsunęły się z leżanki. Zaszokowany nową
wiadomością nie analizowałem jej. Miałem jeden zamiar: uciec i odszukać mojego przyjaciela dziennikarza, z
którym coś
wymyślimy na tych spryciarzy.
Facet wszedł do pokoju, dalej bawiąc się bronią. Zgodnie z oczekiwaniami, widok moich zwisających nóg pobudził
go do działania. Podszedł i zastanawiając się chwilę, co zrobić z pistoletem,, położył go na ceracie. Gdy złapał mnie w
kostkach, ukryty dotąd w dłoni przycisk zatoczył łuk i wyrżnął typa nad uchem. Sądzę, że nawet posługując się workiem z
piaskiem, nie osiągnąłbym lepszego efektu. Faceta zdmuchnęło! Nadsłuchiwałem ale ci, którzy wpakowali mnie w tę
historię jeszcze nie nadchodzili. Ściągnąłem z nieszczęśnika spodnie i koszulę, mimo że były trochę za małe. Jednak
zawijając kuse rękawy miałem pewność, że teraz nie rzucam się zbytnio w oczy. Zostawiłem za sobą pokój wraz z
sobowtórem i parą owłosionych łydek, wystających spod leżanki. Korytarz był słabo oświetlony, ale mnie to w zupełności
wystarczało. Cicho, na koniuszkach palców przebiegłem w jego drugi koniec i wyjrzałem przez okno. Około piętnastu
metrów dzielących od betonowego podjazdu odebrało chęć na powtórzenie poprzedniego numeru. Minąłem główne schody
i po kilku metrach natrafiłem na zapasowe. Jak dotąd szczęście mi dopisywało, gdyż nie natknąłem się na żywego ducha.
Zbiegłem pięć pięter w tempie godnym pozazdroszczenia. Na dole były jakieś pomieszczenia gospodarcze. Zagubiłem się
w nich i kląłem w duchu, gdyż lada moment mogli odkryć moją ucieczkę. Miałem co prawda zaufanie do plastra, którym
zakneblowałem typa, ale pamiętałem jeszcze z kursu, że więzy z pidżamy można rozwiązać już po kilku minutach
szamotania.
Nagle za jednym z zakrętów natknąłem się na drzwi wyjściowe. Zapełniało je dwóch osobników niosących w koszu
stertę brudnej bielizny. Otwarty tył furgonetki wyjaśniał sprawę. Kucnąłem za tekturowym pudłem, dziękując w duchu
mamie, że nie urodziła mnie wyższym. Gdy typy wróciły z
pustym koszem, wykorzystując ich zniknięcie w bocznych
4
ANDRZEJ DRZEWIŃSKI - ZABAWA W STRZELANEGO
drzwiach, cichutko podbiegłem do furgonetki i błyskawicznie przysypałem się bielizna. W samą porę, gdyż kładąc na
twarzy ostatnią powłoczkę, miałem okazję zobaczyć, jak powracają z kolejnym koszem. Kilka następnych porcji brudów
starannie ukryło mnie przed niepożądanym wzrokiem.
Ratując się przed uduszeniem, ręce musiałem bez przerwy trzymać złożone nad twarzą. I niech ktoś powie, że do
smrodu można się po kilku minutach przyzwyczaić. Odór przepoconych szmat był makabryczny i tylko świadomość, że
jeśli zwymiotuję, to automatycznie uduszę się, ratowała mnie od torsji. Po chwili drzwi z tyłu trzasnęły i samochód ruszył.
Furgonetka tak trzęsła, że zacząłem ją podejrzewać o kwadratowe kółka. Tylko opatrzności mogę zawdzięczać fakt, że się
nie odkryłem, gdyż po kilkunastu sekundach samochód z jazgotem zahamował. Ja zaś starałem się nawet nie myśleć, gdyż
szelest moich myśli mógł zdradzić mnie przed blondynem, którego głosu z pewnością nie mogłem pomylić z żadnym
innym.
- ... na pewno nie ma tu nikogo? - usłyszałem zaraz po łoskocie otwieranych drzwi.
- Ależ na pewno - tłumaczył się zniecierpliwiony typ. - Sami układaliśmy te łachy.
- Wy to nazywacie układaniem - parsknął blondyn gmerając w pościeli.
Mimo iż byłem więcej niż pewien, że robi to tylko jedną ręką, to do spotkania z nią nie miałem najmniejszej ochoty.
Sądząc po słowach blondyna musiano odkryć ucieczkę, gdyż on dokładnie wiedział czego szuka. Znając zaś mentalność
tych typów, byłbym przysiągł, że jest gotów odjąć sobie pół życia za przyjemność wybicia mi zębów. W takiej sytuacji
zawsze można powiedzieć, że ofiara stawiała opór.
- Panie! Na ósmą musimy być w pralni, bo później będzie cholerna kolejka - typ znacząco bębnił palcami po dachu
wozu. - A do miasta kawałek drogi.
Właśnie w tej chwili blondyn począł penetrować mój kąt. Pogoniony słowami puścił szmaty i zatrzasnął drzwi nie
wiedząc, że to, co ostatnie trzymał, było moją nogawką. Jeszcze moment duszenia się i wóz ruszył. Bez względu na
wszystko odrzuciłem pościel. Niech jeszcze gdzieś przeczytam, że temperatura ludzkiego ciała wynosi 36,6 stopnia
Celsjusza. Ciesząc się względną swobodą, jechałem tak kilka minut. Po chwili przyszło mi do głowy, że gdyby typy po
otwarciu furgonetki ujrzały mój rozanielony pysk, to mogłyby się zdenerwować. Kawałek, który mieli do miasta, mógł
oznaczać równie dobrze kwadrans, jak i godzinę jazdy. Kucnąłem i upewniwszy się. że samochód jedzie równo,
otworzyłem drzwiczki. Włos aż mi się zjeżył na głowie, na widok umykającego spod kół asfaltu. Jednak w perspektywie
drogi, ograniczonej wysokopiennym lasem, nic nie jechało. W blasku poranka pobocze sprawiało w miarę zachęcające
wrażenie, jeśli przy szybkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę cokolwiek może wyglądać zachęcająco.
Wiatr wyrywając mi drzwi przyspieszył decyzję. Odepchnąłem ich lewe skrzydło i skoczyłem w bok, starając się
chronić rękami głowę. Na moment przed uderzeniem wyciągnąlem je jednak odruchowo przed siebie. Łomot, coś trzasnęło
mi w dłoni i cisza. Cisza i spokój lasu o poranku. Furgonetka powiewając drzwiczkami, niknęła w oddali. Spojrzałem na
rękę. Coś z palcami było nie w porządku, ale ból nie był na tyle silny, abym miał zareagować. Ogłupiały upadkiem wstałem
i pokłusowałem w las; byle dalej od szosy. Pierwsze uderzenie upewniło mnie o fałszywości przysłowia, że im dalej w las,
tym więcej drzew. Było ich wszędzie tyle samo, to znaczy za dużo. Skołowany uderzeniami, plątałem się w krzakach, a
niskie gałęzie cięły mnie po twarzy. Niestety, wyciągnięte ręce były tylko prowizoryczną. osłoną. Również wychodziły na
jaw wszystkie moje zaległości biegowe, co obwieszczałem światu głośnym sapaniem. Gałęzie zewsząd smagały po ciele, a
drzewa podkładały całe chmary korzeni. Mimo tego, dość szybko poruszałem się naprzód.
Nagle bez żadnego ostrzeżenia las się skończył przechodząc w wąski pasek trawy i asfalt. Inna szosa, a kilkanaście
metrów dalej stacja benzynowa. Właśnie gaszono jej neon. Pochyliłem się dysząc. Gdy puls spadł do normalnego,
zacząłem wytrzepywać z ubrania i włosów tysiące małych igiełek. Przy okazji w tylnej kieszeni spodni znalazłem setkę.
Ucieszony pocałowałem prezydenta w czoło. Przyjrzałem się jeszcze sobie chcąc sprawdzić, czy wyglądam na gościa,
któremu na drodze zepsuł się samochód. Nie miałem zamiaru opowiadać pracownikom stacji o moich przeżyciach.
Chyba odruch sprawił, że podniosłem uszkodzoną przy upadku rękę do oczu. Określenie, że dostałem młotkiem po
głowie, było w tej chwili zbyt delikatne. To był duży kafar, Który zwalił mi się na nią, niszcząc cały mój świat.
- Pomylił się! - zaśmiałem się spazmatycznie, opadając na trawę. - Ten idiota nas pomylił!
Mały palec miałem pęknięty na wysokości pierwszego zgięcia. Nie złamany, ale właśnie pęknięty. Ze szczeliny
wystawały plastykowe nici, zaś dalej za nimi metalicznie pobłyskiwała kość. Wokół niej kilka kropel zaschło na kolor
czerwony. Zbyt czerwony jak na krew.
- Jestem robotem - wymamrotałem, kiwając się w kucki. - Jestem robotem...
Godzinę później złapałem na stacji faceta, który zgodził się podwieźć mnie kawałek. Pojechaliśmy w drugą stronę
niż moje miasto, a ja ciągle się zastanawiałem, czy można mnie wyłączyć. Uszkodzoną dłoń ściskałem w kieszeni.
Pocałowałem Betty w ucho, unikając jej zębów. Wariatka ta miała dużą frajdę, gdy gryzła mnie w nos.
- Zaczekaj tu grzecznie. Ja zaraz wrócę i pójdziemy do domciu - powiedziałem, lubieżnie mrużąc oko.
Roześmiała się gardłowo i ciągle łypiąc na mnie filuternie udała, że zagłębia się w lekturze. Poszedłem do budki,
pobrzękując bilonem. Rozmowy międzymiastowe zawsze zmuszają do noszenia złomu. Ręka, którą podniosłem słuchawkę
miała mały palec owinięty plastrem. Numer znałem na pamięć.
- Słucham. Instytut Parksona - głos był odległy, lecz czysto brzmiący.
- Proszę z doktorem Parksonem - z trudem wypowiedziałem nazwisko.
- Przykro mi, ale jest nieobecny - rzuciła panienka jeden ze sloganów z „Poradnika sekretarki".
- Ja wiem, że on jest i że oczekuje na mój telefon. Jeśli praca pani się podoba i nie ma pani zamiaru jej zmieniać, to
proszę powiedzieć doktorowi, że dzwoni jego Tomasz Jonge; podkreślam: jego Tomasz Jonge - dopiero teraz dopuściłem
panienkę do głosu.
- Dobrze. Postaram się - rzuciła następny slogan.
Reakcja była natychmiastowa.
- Miło mi, że pan zadzwonił - dobiegł stłumiony głos. Mógłbym zaręczyć, że jego właściciel akurat wyciera spocone
czoło.
- Pan wie, że ja wiem... - zacząłem,
- Tak panie Tomaszu. Cieszę się, że właśnie na mnie pan trafił, a nie na któregoś ze wspólników.
Czułem, że jest bardzo zmęczony.
- Więc nie będzie mi pan ubliżał od zbuntowanych robotów? - byłem lekko zdziwiony.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]