Domańska Antonina - Król wężów, Książki, Bajki dla Dzieci

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KRÓL WĘŻÓW
Kiedy było, pytacie? Cóż to, bajek nie znacie? Może temu lat
sto, może temu lat tysiąc, trudno by na to przysiąc. Najstarsi
ludzie z sioła nie pamiętają zgoła, w jakiej to porze było i
kiedy się zdarzyło. Więc mi nie przerywajcie, ino nastawcie
uszu i uważnie słuchajcie:
W małej, cichej wioszczynie w górach, w tej stronie zda się,
skąd Wisła wypływa, żyła sobie uboga wdowa z
dziesięcioletnią córeczką Małgosią. Takie były bardzo
biedne, że nie co dzień jadły do syta. O mięsie to ino
słyszały, że smaczne, jak nie wiem co; mleko... no, mleko
piły czasami, na ten przykład jak się Kasprowa wynajęła do
sadzenia grochu albo do plewienia, albo do żniwa, to i mleka
pod wieczór przyniosła do chałupy w sporym garnuszku, i
sera kawał, a już jak poszła na robotę do Wontorów -
bogatych, to nawet szperki skrawek nieraz przyniosła. W
insze znów dni - różnie bywało: chleb suchy, pęcak jałowy,
pokrzywa drobno usiekana i zagotowana na wodzie z solą,
ot całe jedzenie.
Ale nie narzekały nigdy: matusia kochała córeczkę nad
życie, córeczka matusię tak samo i choć bieda nieraz do
żywego dogryzła, dobrze im było zarazem. W zimie darły
pierze znajomym gospodyniom, w lecie matka szła do roboty
w pole, a Małgosia pasła gęsi Magulów, co to hań, aże za
młynem chałupę mieli i taki wielgaśny szmat pola, że ani
sami nie wiedzieli, ile tam tego będzie. Trzydzieści gęsi
wypędzała dziewuszka co dzień skoro świt na pastwisko,
sama siadała podlasem na pagóreczku i albo zapaskę łatała,
albo warkocze ze słomy plotła do obtykania drzwi i okien na
zimę, zawsze sobie jakąś robotę znalazła. Gęsi tak ją znały i
lubiły, że ani pręta nie trzeba było, żeby je w porządku
utrzymać; gdy Małgosia spostrzegła, że się z kupki rozłażą
albo broń Boże na jęczmienne pole wędrują za gąsiorem, to
ino cienkim głosikiem zapiszczała: “O la la, o la la...”, zaraz
się zawracały i bliziutko przy niej skubały trawkę. Wszystko
by było dobrze, gdyby nie Hanusia Znachorzanka i Basia
Fronckówna. Co się od nich Małgosia musiała co dzień
nasłuchać, nacierpieć, to strach. Wieczne śmiechy i drwinki,
1
 a przygryzki... “nie masz to już gorszej chuściny, ino tę
szmatę spraną, co ni biała, ni sina, ni zielona?” “Porachuj se
łaty na kiecce, czy do pary, czy nie do pary”. To znów:
“Kiedyżeś ostatni raz jadła, głodomorze? Wczoraj czy
tamtego tygodnia?” I tak bez końca. A Małgosia ani się
odezwie, ino swoje robi, a łzy gorzkie połyka. Ale jak się
której co przygodziło, czy prószyna do oka wpadła, czy cierń
w nogę zalazł, czy gęsi poginęły, oho, to się żadna nie
zająknęła: “Mojaś ty kochana, pomóż, poratuj”. I Małgosia
niepamiętna złego pomagała i ratowała chętnie. Dobra
dziewczyna była.
Jednego ranka, jeszcze żywego stworzenia w polu nie
uwidział, już Małgosia przygnała swoje białe stadko na
pastwisko. Schowała się za grubym dębem na skraju lasu
rosnącym, bo słoneczko, chociaż wczesne, wcale niezgorzej
przypiekało, i gorseciK sobie obszywa czerwoną
tasiemeczką, co jej Magulina z jarmarku przynieśli. Cichutko
igłę wyciąga i szepce coś sama do siebie, rada, że może
siedzieć spokojnie, że jej nikt nie dokucza, myśleć nie
przeszkadza. A to myślenie takie czasami śliczne... Oj,
Boże, Boże... czy też to wszystko prawda, co stara
Wącholka rozprawiają wieczorami? O tych wilkołakach, o
czarownikach, o wodzie żywiącej, o zaklętych królewnach, o
pieczarach ze skarbami? Wącholka gadają, że to ino bajki
na zabawkę przy kądzieli i przy darciu pierza umyślone.
“Aha... a nuż... ach, gdyby się tak mogło przytrafić, żebym
gdzie znalazła jakie duże pieniądze. Zaraz bym kupiła
matusi krowę, świnkę, nie! trzy świnki. I chałupę bym kazała
wystawić o dwóch izbach, a jakże. I komórka by musiała
być, i chlewik, i stajnia, i stodoła, no, bo i pola trza kupić,
żyta, owsa nasiać... ee... najlepiej matusi do rąk cały worek
oddam, niech se robią, co ino sami zechcą. O rety... cóż ja
gadam... biały dzień, a mnie się cuda przyśniwają...”
Gdy tak siedzi w leśnej ciszy, a bajek wieniec uroczy
przesuwa się jej przez oczy, nagle szelest jakiś słyszy;
wychyla głowę ciekawie i przez gałęzie spoziera... i widzi...
strachem drętwieje... serce jej w piersiach zamiera, czy to
we śnie... czy na jawie... srebrzysty wąż pełza w trawie... na
grzbiecie pręgi, niby atłasowe wstęgi; na głowie złota
korona, perłami gęsto sadzona; pośrodku kamień
przeźroczy, migotliwy a iskrzący, raz niebieski, raz
2
 czerwony, to znów żółty, to zielony, niby zimny, a palący. A
tak czegoś ciągnie oczy, że choć w sercu biją dzwony, że
choć w uszach szumią lasy, że choć dusza mdleje trwożna,
od kamienia tego krasy wzroku odwrócić nie można. Od
stawu pełza wężysko; głowę raz po raz podnosi, rozgląda
się w prawo, w lewo, ale szczęściem dla Małgosi, chociaż
sunie tuż, tuż blisko, zasłoniło mu ją drzewo i nie zobaczył
dziewczyny. Wydał z siebie syk wężowy, podszył się pod
krzak leszczyny, wypełznął na okamgnienie, gwizdnął
przeciągle raz jeszcze... i zniknął jak przywidzenie.
Aż tu nadbiegają Hanka z Basią.
- Jak się masz, głodomorze? - zawołała jedna.
- Cóż tam matusia wczoraj gotowali, pokrzywę czy lebiodę?
- wrzasnęła druga.
- Oho, widno zachorzała z tłustego jadła; patrzaj, jaka blada
na gębie.
- Gdybyście to widziały, co ja - szepnęła Małgosia - toby i
was zemgliło.
- Ciekawość co? Czarownika? Smoka?
- A może samego... co to lepiej nie wymawiać?
- Widziałam węża.
- Ojej... to ci osobliwość dopiero! Dy co dzień na skałkach
wygrzewa się ich ze sto do słońca. Wielka rzecz wąż!
- Ale trzy razy tak długi i w koronie.
- Co?
- Jak?
- Nie może być!
- Ot, pleciesz bajki!
3
 - Prawdę mówię. Wszystkimi farbami się mienił, a korona
złota na głowie i kamień w niej niczym ogień jarzący. Język
dwoisty z paszczy wysunął i tak nim śmigał prędziuśko, myk,
myk, myk... aż zimno bez plecy leciało na ten widok.
- A ty co?
- Myślałam, że umrę; ale uciekać nie mogłam, stałam się
jako to drzewo przy mnie rosnące.
Dziewczęta zapomniały o złośliwości i drwinkach, ciekawość
przemogła, usiadły tuż przy Małgosi.
- Słuchaj no, jeżeliś naprawdę widziała, nie śniło ci się, to ani
wątpienia był król wężów - rzekła splatając ręce Basia.
- Od lasu szedł? - spytała Hania.
- Nie, od Majcherkowej łąki.
- Aha, wracał od stawu; do kąpieli łaziła potwora.
- Albo się to węże kąpią.
- Zwyczajne nie, ale król...
- Dy utonie.
- Ehe, nigdy w świecie. W rzece by utonął, w jeziorze, a w
stawie nie. Wężowy król co dzień się kąpie o wschodzie
słońca.
- O rety, dziewuchy!
- Co się stało?
- Nie pamiętacie to, jak stara Wącholka rozprawiali?
- Aha, aha, prawda. Że kto królowi koronę ukradnie, może
potem, jakiej ino zechce, zapłaty od niego żądać.
- Aleś jedno zabaczyła, że on strasznie czujny a mściwy;
podejść go trudno, a choćby się i udało, zaraz wszystkie
4
 węże zwołuje, każe gonić złodzieja, no, a jak go dopadną...
- Jak go dopadną, to się wie, że śmierć. Ale kto zdoli
pierwszą rzeczkę przepłynąć, choćby strumyczek
przeskoczyć, to się już nijakich wężów bać nie musi: przez
płynącą wodę nie przejdą.
- No, dobrze, ino powiedz, jak zrobić? Z głowy mu korony
nie zedrzesz, boby cię zabił na miejscu - rzekła Hanka.
- Jakoś by trzeba umyślić - odparła Basia.
- Jest sposób... - zaczęła Małgosia i zająknęła się.
- Jaki? Jaki?
- Lękam się...
- Czego? Mów, mów; co to szkodzi choć pogadać.
- Matusia raz powiadali, że król wężowy okrutnie się boi o tę
swoją koronę: gdyby mu przepadła, a do trzech dni jej nie
znalazł, wszystkie węże jego poddane zbiegną się na
umówione miejsce, jego tam przywloką i na śmierć zagryzą.
Więc jej pilnuje jak oka w głowie; w nocy dziewięć starych
wężów dokoła niej leży, a co się jeden zdrzemnie, to go
drugi w ogon kąsa i budzi. Ino ta jedna chwila
najpomyślniejsza, gdy król idzie do kąpieli. Wtedy szuka
spokojnego i bezpiecznego miejsca; na ten przykład chowa
ją pod liściem łopuchowym albo zawija do szmaty, gdyby
jaką po drodze uwidział. Z kąpieli wraca, na powrót ją na
głowę wsadza i do swojej jaskini ucieka.
- Więc kiedy teraz wiemy, jaką drogą do wody łazi,
przyczajmy się jutro rano i szmaty jakie rozłóżmy, a nuż się
uda. Na której fartuszku złoży koronę, ta będzie szczęśliwa i
bogata, byle na czas Wisłę przepłynęła.
- Niewielka sztuka: wskroś łąki lecieć ku cmentarzowi, tam
rzeka najpłytsza i najwęższa, trzy dobre kroki, wody ani po
kolana, skakać po kamieniach, i już.
- Ano, to trza spróbować - powiada Hania. - Przyjdźcie tu
5
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl