Dorothy Uhnak- Policjanci, E Książki także, Dorothy Uhnak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dorothy Uhnak
POLICJANCI
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz
Warszawa Państwowy Instytut Wydawniczy 1991
Tytuł oryginału «LAW AND ORDER.
Copyright © 1(n by Dorothy
ISBN 83-06-02161-4
Część pierwsza
Ojciec: Sierżant
Brian O'MalleH
Rok 1937
1
ROZDZIAŁ 1
Posterunkowy Aaron. Levine obserwując gorliwie ruch na jezdni usiłował
jednocześnie ocenić nastrój siedzącego obok sierżanta. Cieniutki, niemelodyjny
gwizd nie świadczył ani o rozdrażnieniu, ani o szczególnie dobrym nastroju
szefa. Był to po prostu oddech wydobywający się spomiędzy uchylonych warg
sierżanta Briana O'Malleya. Levine zerknął ukradkiem w prawo i na mgnienie oka
uchwycił jego czysty, wyraźny profil.
— Masz zamiar skręcić? — zapytał sierżant Malley patrząc prosto przed siebie.
— Nie, panie sierżancie, spojrzałem tylko na taksówkę.
Trochę za blisko podjechała.
— Taksiarze potrafią jeździć w największym tłoku. Na pewno nie stuknie wozu
policyjnego. Skręćmy w lewo w Siedemnastą. Tam się zawsze snuje pełno
podejrzanych
czarnuchów.
Długie, kościste palce Levine'a zacisnęły się na kierownicy. Już osiem miesięcy
służył w policji, a ciągle jeszcze nie mógł się do tego przyzwyczaić; nie mógł
się pozbyć uczucia, że jest tu kimś obcym, przybyszem z zewnątrz, milczącym
świadkiem, nieufnie i z lękiem podchodzącym do ludzi, wśród których pracuje.
Jezus, te czarnuchy potrafią być niebezpieczne, jak się zaprawią. Najgorzej
jest w sobotę wieczór.
Nie widziałem, żeby ktoś tak przewracał oczami, mało im te gały nie wyjdą z
orbit.
A makaroniarze, to są dopiero podłe i zawzięte skurwysyny z tymi swoimi
wendetami. Tylko że jedno trzeba im przyznać: za rodzinę daliby się porąbać, no
i obcych nie zaczepiają, chyba że im się ktoś narazi.
A to co znowu? Skąd mi się wziął ten gudłaj za kółkiem? Jak się ten mały icek tu
wcisnął?
— A teraz spokojnie, powolutku. Niech się na nas gapią, ile chcą — instruował
Malley. Zsunął czapkę z czoła i przejechał palcem pod taśmą wewnątrz. — Upał jak
na październik, co?
Znów zaczął cicho pogwizdywać, a jego wzrok omijając kierowcę powędrował na
drugą stronę ulicy.
— Grałeś w koszykówkę, jak byłeś w City College? — zapytał bez żadnych wstępów.
— Owszem. Tylko nie w reprezentacji uczelnianej. Trzeba być studentem
trzeciego roku, żeby się dostać do reprezentacji. — Levine z uporem powtarzał to
słowo, które działało na Malleya wyraźnie irytująco.
— Nie w reprezentacji? — powtórzył z przekąsem sierżant. — A cóż to jest
takiego reprezentacja uczelniana, co?
W pytaniu zabrzmiał miękki irlandzki akcent i niewinna obojętność, której Aaron
Levine nauczył się już wystrzegać; trzeba było bardzo uważać ze wszystkim, co
dotyczyło jego dwuletnich studiów w City College.
— Chodzi mi o stałą drużynę, która grywa z drużynami innych uczelni. Reszta
jest podzielona na zespoły, które rozgrywają mecze ze sobą.
— To brzmi bardzo poważnie. Trzeba mieć kondycję do tego biegania.
— Moje nogi są stworzone do biegania, panie sierżancie. — Levine, który miał
kompleks na punkcie swoich
8
długich, słupowatych nóg, wolał uprzedzić wszelkie komentarze.
— Ciekawe, czy zawsze we właściwym kierunku? — powiedział miękko Malley swoim
dwuznacznym oskar-życielskim tonem. — Zatrzymajmy się tutaj przed tym Packardem.
To naprawdę zbrodnia, żeby te czarnuchy rozbijały się takimi wielkimi
limuzynami, kiedy ich dzieciaki włóczą się głodne po ulicach. No, Levine — krępe
ciało sierżanta zmieniło nieznacznie pozycję tak, żeby ich oczy się spotkały. —
A tutaj się zatrzymamy, jak to się mówi, „nieoficjalnie". Czy rozumiesz, co mam
na myśli?
Aaron skinął głową.
— Tak jest, panie sierżancie.
Wzrok Malleya, nieprzenikniony w mrocznym wnętrzu wozu patrolowego, sondował go
przez chwilę.
— Zobaczymy, czy rzeczywiście rozumiesz. Go to znaczy, jak mówię, że zatrzymamy
się „nieoficjalnie"?
Aaron oblizał suche wargi suchym językiem. Mimo woli jego ręce wykonywały w
powietrzu nieokreślone ruchy.
— To znaczy... to znaczy, panie sierżancie, że nie umieścimy tego w książce
raportów, że... że to sprawa prywatna czy coś w tym rodzaju...
Malley obciął go krótko:
— Nie, nie żadna „sprawa prywatna czy coś w tym rodzaju". To znaczy, żeśmy się
tu w ogóle nie zatrzymali. A skorośmy się nie zatrzymali, to jak mogę do jasnej
cholery załatwiać jakąkolwiek sprawę prywatną?
Chłopak odpowiedział błyskawicznie tonem, który — miał nadzieję — zabrzmiał
szczerze i dobrodusznie:
— Tak jest, panie sierżancie. Myśmy się tu w ogóle nie zatrzymali.
Sierżant uśmiechnął się do niego ironicznie jak do tępego dziecka, które
wreszcie pojęło prostą lekcję.
— W porządku, tak, teraz w porządku. No, a czego was tam jeszcze uczyli w tym
City College poza koszykówką? Zresztą, synu, to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Ani się obejrzysz, jak się tu w pracy nauczysz, czego trzeba. — Wysiadł z
samochodu, rozejrzał się dookoła i nachylił do
okna. — Zwróć uwagę na te maluchy; dziesiąta wieczorem, a pełno ich wszędzie jak
karaluchów. Okropność.
Aaron wyłączył silnik, ale jego palce spoczywały jeszcze jakiś czas na kluczyku.
Spojrzał na zegarek. O Boże, jeszcze dwie godziny. Będzie miał jeszcze dwa razy
służbę od czwartej do dwunastej, potem zmiana i noce. Jeśli sobie wyobrażają, że
robią mu łaskę, to się grubo mylą. Tak czy siak, nie ma wielkiego wyboru, ale
gdyby to od niego zależało, wolałby pełnić służbę sam i bez wozu.
Czubkami palców starannie rozmasował zmęczone oczy i pomyślał, jak zresztą już
setki razy w ciągu tych ośmiu miesięcy: co ja tu, na miłość boską, robię w
mundurze i z bronią?
Sierżant Malley rozpieczętował paczkę Chesterfiel-dów. Kciukiem podepchnął
papierosy do góry i wyciągnął jednego zębami. Jego oczy niespokojnie myszkowały
po barze. Zmrużone od dymu i kwaśnego, ciężkiego odoru ludzkich ciał,
przypominały czarno-niebieskie szparki, ledwie widoczne, ale świadome
wszystkiego, co się dokoła działo. Barczyste ramiona pochylił d<) przodu,
osłonił dłońmi migotliwy płomyk zapałki, zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił
dym prosto z płuc.
— Coś tu dzisiaj spokojnie, prawda, Żółtek? A gdzie jest ruch?
Właściciel, śniady mężczyzna o skośnych orientalnych oczach, płaskim nosie
boksera i napiętych, bardzo czerwonych wargach, obrócił się, jak gdyby chciał
potwierdzić obserwację sierżanta.
— Ma pan rację, panie sierżancie, spokój tu dzisiaj. W ogóle nigdzie nie ma
ruchu. Środek tygodnia. Kiepsko idzie interes, naprawdę kiepsko. Może mi pan
wierzyć, sierżancie.
Malley łyknął dokładnie połowę swojej whisky i starannie postawił szklaneczkę za
mokrym kółkiem przed sobą.
10
L
— Przestań mi tu pieprzyć, dobrze? — powiedział bez złości, mechanicznie, z
przyzwyczajenia.
Barman otarł ręce o brudny szarawy fartuch.
— Wcale nie pieprzę, panie sierżancie. Nikt z forsą się nie pokazuje. W każdym
razie nie tutaj. Sam nie wiem, z czego w tym miesiącu zapłacę czynsz. Może mi
pan wierzyć.
— Ty się martw o „czynsz" dla szczerze ci oddanego, a o resztę niech cię głowa
nie boli. — Skończył whisky i skrzywił się. — Dałeś mi chyba czystą naftę.
Wypali mi żołądek.
— Panie sierżancie, pan przecież wie, że ja tu mam dla pana i pańskich ludzi
specjalną butelkę.
— Wiem, Żółtku, wiem, a jakże. Ale pewnego pięknego poranka złapię cię na tym,
że czegoś tam dolewasz, więc radzę ci dobrze, uważaj.
Malley odsunął się od baru i wyciągnął rękę, niecierpliwie strzelając palcami.
— No, nie mam czasu. — Spojrzał na banknot, który włożono mu do ręki, i
potrząsnął głową. — Kpisz sobie ze mnie czy co?
Żółtek odwrócił się, nacisnął guzik i wysunął szufladkę kasy. Wskazał na
niewielki plik banknotów.
— Niech mnie Bóg skarze, panie sierżancie, jak to nieprawda, ale prawie nic nie
utargowałem. Nie ma co do garnka włożyć.
Malley westchnął, ustrzelił palcami.
— No, dość tego narzekania, Żółtek. Jest późno, a ja muszę objechać jeszcze
cały rewir i przypilnować, żeby był w nocy spokój.
Żółtek ponuro dołożył do piątki jeszcze dwa banknoty dolarowe. Malley niechętnie
obejrzał pieniądze, zanim zamknął dłoń.
— No, musisz się starać, mój kochany. Nędzna ta twoja dziura, a jeszcze do tego
masz różne grzeszki na sumieniu, nie mówiąc o tym, że podobno przychodzą tu do
ciebie pociągać takie małe bąki,, nie większe od tego baru. — Przyłożył dłoń do
kontuaru. — Radzę ci, Żółtek, uważaj.
11
Nędzna ta twoja dziura, ale to cały twój majątek. A ja mam jeszcze nad sobą
szefów, których twoje problemy nie obchodzą, którzy po prostu chcą szmalu.
— W przyszłym tygodniu, panie sierżancie — powiedział miękko Żółtek — z
pewnością będzie lepiej. — Uśmiechnął się szeroko, niewesoło, ale i
nie złośliwie, ukazując zęby. — Jak mówią w radio, idą dobre czasy. Nie wiadomo
tylko skąd, boby człowiek chętnie wyszedł im naprzeciw. — Sięgnął pod kontuar i
kiwnął głową. — Jeszcze jednego na drogę, panie sierżancie.
— Nie, dziękuję. Jedna szklaneczka tej trucizny wystarczy w zupełności. I
uważaj, Żółtek, nie szukaj guza.
Japończyk odprowadził wzrokiem O'Malleya, który przeszedł wzdłuż baru i zniknął
za drzwiami. Patrzył na tego dużego mężczyznę w granatowym mundurze bez złości
czy urazy, w ogóle bez żadnych uczuć. Malley był po prostu jednym z faktów
życia, a jak na fakty z życia Żółtka, nie należał ani do szczególnie dobrych,
ani do szczególnie złych.
Sierżant Malley rzucił posterunkowemu Levine'owi paczkę papierosów.
Chłopak nie przyjął.
— Dziękuję, panie sierżancie, ja nie palę.
— Ach, nie palisz? Palenie jest według ciebie szkodliwe, co?
Ostrożnie, żeby nie urazić sierżanta, Aaron odparł:
— Gram jeszcze trochę w piłkę i jak palę, to mnie zatyka.
— Myślałem, że się boisz, że już więcej nie urośniesz — rzekł Malley zjadliwie.
— Teraz skręć w prawo w następną przecznicę. W porządku. Widzisz tam mały
sklepik ze słodyczami? Zatrzymaj się naprzeciwko. — Pomiędzy jednym a drugim
obłokiem dymu sierżant przyglądał się badawczo swojemu kierowcy. — Przejdź się
tam, chłopcze, i powiedz dobry wieczór panu Horowitzowi. To bardzo sympatyczny
starszy pan i chętnie widzi u siebie chłopców w granatowych mundurach. A
będzie mu szcze-
12
gólnie miło, jak przyjdzie ktoś, kto mówi jego językiem, mam na myśli akcent
oczywiście. Aaron skinął głową.
— Tak jest, panie sierżancie. Malley wyciągnął za nim jego pałką.
— Weź ją ze sobą. Widok pałki działa dobrze na czarnuchów, a pana Horowitza
napawa poczuciem bezpieczeństwa. Przypilnuj go, żeby ci dał przyzwoitą
szklaneczką tego koktajlu jajeczno-śmietankowego, który wy tak bardzo lubicie.
Długonogi Aaron oddalając sią wielkimi krokami czuł na karku zimne spojrzenie
Malleya. Czuł również w raku ciążar pałki, a na udzie rewolwer kaliber 38.
Sklep ze słodyczami był kiepsko oświetlony, mały, obskurny i brudny. Kiedy Aaron
otwierał drzwi, zadżwią-czał dzwonek. Dwaj czarni klienci odwrócili sią w jego
stroną; ich twarze były nieruchome, ponure, obojątne. Po chwili ich wzrok zsunął
sią z Aarona, spojrzeli na siebie i jak gdyby na skutek milczącego porozumienia
znów zajęli się obtłuczonymi ciężkimi filiżankami kawy, które stały przed nimi.
Stary właściciel był niski, okrągły, niechlujny. Włosy sterczały mu na czaszce w
krzaczastych kępkach; okulary w drucianej oprawce powiększały wodniste bezbarwne
oczy. Pod szerokim pobrużdżonym czołem królowały gęste, zwichrzone brwi.
Wychylił sią zza poobijanego marmurowego kontuaru i na powitanie uniósł ramiona
w swojskim, niemal błagalnym geście.
— Nu, panie oficer, czego pan sią napije? Chyba koktajl z lodami to będzie coś
dobrego. Taki mamy gorący wieczór jak na październik. — Gdy to mówił, jego ręce
złapały najpierw wysoką szklankę, a potem pojemnik z lodami.
— Poproszę czystą wodę selcerską.
— Czystą wodę selcerską? — Stary, człowiek był wyraźnie obrażony. — Trzeba do
tego coś wlać, może trochę mleka i syropu, zaraz tu panu zrobimy pyszny koktajl
waniliowy albo czekoladowy.
Aaron potrząsnął głową i spojrzał na dwóch czarnych, którzy udając obojętność
przysłuchiwali się pilnie tej rozmowie.
— Nie, naprawdę poproszą czystą selcerską. — Podsunął po marmurowym kontuarze
dwa centy.
Stary, zaskoczony, odsunął centy i po raz pierwszy spojrzał mu w oczy.
— Nu, pan mnie obraża. Pan tu specjalnie przyszedł mnie obrazić, jak pan
nawet nie chce napić się u mnie szklanki czystej wody selcerskiej. — Wielkie
okrągłe oczy zamrugały nagle, po czym znieruchomiały zdumione na widok twarzy
Aarona. — Gott im Himmel, Landsman. I co pan robi w tym granatowym mundurze,
taki chłopak jak pan?
Murzyni podzielili swoją uwagę pomiędzy dwóch białych, z których jeden, stary,
tak zabawnie mówił, a drugi był po prostu zwykłym policjantem. Nie mogli
zrozumieć, ani co tak starego zdziwiło, ani o czym mówił, ani co to za nagła
więź powstała między tymi dwoma. Obojętne zresztą, na czym to polegało, czarni
nie byli w stanie tego pojąć: ni z tego, ni z owego dwaj biali poczuli się ze
sobą dobrze, jak starzy przyjaciele.
— Każdy musi żyć — powiedział Aaron tonem usprawiedliwienia.
Zastanawiając się nad sensem tych słów stary przechylił na bok głowę, a
następnie pokiwał nią i odwrócił się tyłem do Levine'a.
— Tak, tak, to prawda, każdy musi żyć. — Sięgnął na półkę z papierosami i wziął
paczkę Cameli. — Mam nadzieję, że ten gatunek panu odpowiada. Jeśli nie, proszę
mi powiedzieć. Mam i inne. — Sękate palce wskazały na towar.
Aaron potrząsnął głową.
— Dziękuję, nie palę.
— Pan nie pali? — zapytał z niedowierzaniem właściciel. — A co ma piernik do
wiatraka? — Wcisnął w dużą dłoń Aarona paczkę papierosów razem z banknotem pię-
ciodolarowym. — Nu, musisz się jeszcze sporo nauczyć.
14
Jeszcze cię nie nauczyli, co? — Gwałtownym ruchem przechylił na bok głowę,
odwrócił się tyłem do klientów, osłonił dłonią usta i gestem przyzwał do siebie
Aarona.
— Powiedz im, że w tym tygodniu nie będzie sześć, powiedz im, dobrze? W tym
tygodniu moja żona musiała dwa razy iść do doktora. — Dla nadania wagi swoim
słowom uniósł w górę dwa palce. — Tylko w tym tygodniu dwa razy, a ten szmok,
kutas, za te pieniądze, co on od ludzi bierze, to on się chyba nimi udławi.
Aaron wetknął z powrotem papierosy i pieniądze staremu w garść i potrząsnął
głową.
— Ja wpadłem tylko na selcerską. Właściciel wzruszył ramionami.
— Bojczik, to nie ma z tobą nic wspólnego. A jeśli chcesz wiedzieć, to i ze
mną. Ja jestem zadowolony, że wy tu, chłopcy, wpadacie. W ten sposób każdy jeden
zachowuje się przyzwoicie. — Jego wzrok pobiegł ku dwóm mężczyznom, w dalszym
ciągu pochylonym nad filiżankami kawy. — Jak ty nie weźmiesz, to weźmie inny.
Takie już jest życie. A tak zrobisz sobie dobrze, mnie zrobisz dobrze, w ogóle
zrobisz, jak należy. — Zacisnął mocno palce Aarona na paczce papierosów i
banknocie, przytrzymał przez chwilę jego rękę w swojej, ścisnął ją, po czym
puścił. — Tak już w życiu jest. A ja dziękuję Bogu, że jest taki dobry i daje mi
zdrowie. — Zwrócił się z uśmiechem do Murzynów. — No, panowie, chyba już
skończyliście kawę. Dajcie mi po te pięć centów, żebym mógł umyć filiżanki,
powiedzieć panom dobranoc i iść do domu.
Mężczyźni wstali wolno, spojrzeli na starca, na Aarona, a potem na siebie
nawzajem. Wyższy z nich wsadził w milczeniu rękę do podartej kieszeni, pogrzebał
za podszewką i wyciągnął dziesiątkę, którą niechętnie położył na kontuarze.
Kiedy wychodzili, dzwonek znów zadźwięczał u drzwi.
— Nu, proszę, żydowski policjant. Jak sobie pomyślę o policjantach w starym
kraju... — Horowitz ujął swoją twarz w dłonie i przez chwilę kołysał głową z
boku na bok. Popatrzył na Aarona i jego twarz złagodniała; po-
wiedział miękko: — Nie obrażaj się, chłopcze, o te papierosy. Trochę tu, trochę
tam i jakoś się żyje. Jak czarnuchy wiedzą, że policja chodzi i pilnuje, to nie
ma z nim kłopotów. Mnie się to opłaci, że wpadniecie do mnie czasem na wodę
sodową i szmuc.
W zetknięciu z obciągniętą celofanem paczką papierosów ręka wydała się Aaronowi
wilgotna i lepka, a banknot mokry.
— Czy to — uniósł papierosy do góry — tak zawsze?
Stary roześmiał się; na jego doświadczonej twarzy odmalowało się współczucie dla
stojącej przed nim niewinności.
— Ty jesteś jeszcze dzieciak, mein Kind, mały chłopczyk w dużym policyjnym
mundurze. Ile masz lat? Dwadzieścia jeden? Dwadzieścia dwa? Ja jestem stary. Ja
już dużo przeżyłem. Świat jest taki, jaki jest. Dobry z ciebie chłopak, miły
chłopak. Jak przyjdziesz następnym razem przyrządzę ci naprawdę wspaniały
koktajl. A teraz już będę zamykał, muszę iść do domu położyć się spać. Otwieram
o szóstej rano. O szóstej otwieram, a teraz jest już późna godzina. Idź już,
idź.
Aaronowi ciążyła w ręku łapówka, wydawała mu się lepka, brudna. Wręczył ją
Malleyowi nawet na niego nie patrząc.
— A to nędzna kutwa — rzekł sierżant. — Co ci powiedział? Pewnie, że żona jest
chora, co?
Aaron patrzył prosto przed siebie.
— Tak — odparł. — Pan Horowitz powiedział, że jego żona jest chora.
— Dobrze, jutro wieczorem sam go odwiedzę. — Uniósł papierosy na wysokość nosa
Aarona. — A ty w dalszym ciągu nie palisz, tak? — zapytał prowokacyjnie.
Aaron odwrócił się do sierżanta.
— Nie — odrzekł chłodno, zdumiony własnym głosem, który zrobił się piskliwy pod
wpływem napięcia. — Nie, w dalszym ciągu nie palę.
— Wobec tego mam szczęście, wszystkie papierosy zostaną dla mnie. Jedź prosto
przed siebie.
16
Malley oparł sią wygodnie i rozluźnił kołnierzyk kurtki. Koszula w kratę, którą
miał pod mundurem, była aa ciepła jak na tą pogodą, a pogoda była za ciepła jak
na tą porą roku. Już wolałby przenikliwe zimno. Ostry wiatr wymiótłby ulice z
tych przeklętych czarnuchów, co to podpierają latarnie, leżą porozwalani na
schodach przed domami. Albo oprze sią taki próżniak jeden z drugim
0 pojemnik na śmieci i będzie tak sterczał. Czy przyklei się do krawężnika, nie
mówiąc już o stopniach i zderzakach samochodów. Chyba żadna inna rasa nie ma
takiej skłonności do rozwalania się, jak oni.
Aaron Levine starannie wypełniał polecenia sierżanta, który rozglądał się
uważnie po okolicy przez boczną szybę. Jakiś obdartus pospiesznie schował za
siebie brunatną papierową torbę i skinął głową w stroną wozu patrolowego w
idiotyczny, typowy dla nich wszystkich sposób. A niech go szlag, głupka jednego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]