Domańska Antonina - Porządne rzemiosło, Książki, Bajki dla Dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PORZĄDNE RZEMIOSŁO
Był sobie raz gospodarz niebogaty nazwiskiem Biedroń,
który miał siedmiu synów i jedną córkę. Widząc, że na tych
marnych czterech morgach nie wyżywi siebie i dzieci,
zawczasu zaprawiał chłopaków do rzemiosła, żeby sobie
umieli dać radę na świecie, a i jemu na starość dopomogli.
Najstarszy z synów został młynarzem, drugi piekarzem,
trzeci tkaczem, czwarty szewcem, piąty stolarzem, szósty
krawcem, a najmłodszy Błażek chował się w domu i Hanka
gospodarowała ojcu, bo matusia przed kilku laty umarła.
Biedroń postanowił przyuczać Błażka do roli, prowadził go w
pole, gdy orał, siał, bronował; na wiosnę uczył sadzić
ziemniaki, kapustę, uczył plewić, okopywać jarzyny, potem
go brał ze sobą żąć i kosić, słowem, chciał sobie z Błażka
wychować wyrękę na stare lata. Ale cała ta nauka szła jakoś
bardzo niesporo, bo chłopiec, nie wiadomo, czy z
przyrodzonej głupoty, czy ze złej woli, wszystko robił na
opak, niezręcznie i pomału, tak że ojcu cierpliwości nieraz
brakło i bił syna, co ino wlazło. Czasem aż mu ręka omdlała i
pręty się strzępiły, Błażek wypłakał się, wykrzyczał, do nóg
tatusiowi padał i przepraszał, a jutro znów było to samo.
Ażci jednego dnia tak rzecze do ojca:
- Wiecie, tatusiu, może to jaka słabość siedzi we mnie, com
taki niezdarny; pójdę na Czerwoną Górę do owczarza
zaradzić się.
- No, no, pierwszy też raz się trafiło, żeś mądre słowo
powiedział. Idź, synku, idź, może ci Walanty da jakie
smarowanie albo ziółka.
- Ale z próżnymi rękoma niepolitycznie.
- I to prawda - odparł Biedroń. Poszedł do karczmy, kupił
wódki żytniej sporo flaszkę, kołacz pszenny szabasowy
sprzedała mu Żydówka po przyjaźni i z tymi podarunkami
posłał nazajutrz syna do owczarza na Czerwoną Górę.
1
Nie było go cały dzień, pod wieczór dopiero przywlókł się
zmęczony do domu.
- A co? - pyta stary Biedroń.
- Spać mi się chce.
- Dużom się dowiedział; warto cię było posyłać; gadaj zaraz.
- Ha, kiedy mus, to mus, jeszcze i tak się naśpię. Więc
słuchajcie: wyszturchał mnie Walanty, wyoglądał na
wszystkie boki, omal ze mnie kości nie powyjmował. Mierzył
mnie sznurem, mierzył mnie żerdką, spatrzył mi ziobra i
pacierze, do gęby mi zaglądał, a jakże; dokumentnie mnie
obrewidował i tak powiedział: “Gospodarz z ciebie nicpotem,
niech se ojciec wyperswaduje, bo do sądnego dnia niczego
się nie nauczysz”.
A Biedroń jak nie porwie za biczysko... - O, ty taki, o, ty
owaki... - i do bicia się zabiera.
- Czekajcież, tatusiu, aż skończę.
- No, to się śpiesz, bo mnie złość szarpie.
- Więc na ostatek kazał wam powiedzieć, cobyście mnie do
niego na trzy lata do terminu oddali, to mnie takiego
rzemiosła wyuczy, że za sześciu braci ja jeden obstoję.
Teraz se róbcie, co chcecie, dy mi wasze bicie niedziwne.
A ojciec tak powiada:
- Wola Boska, kiedy cię na co inszego stworzył, to cię bił nie
będę. Ino patrz, aby się to sprawdziło, co owczarz obiecał. A
siła on chce za tę naukę?
- Nic, z dobroci mnie bierze; ino nam obu jakie jadło co
tydzień posyłajcie, dobrze?
- Dobrze.
- Teraz se legnę, bo mi ktoś chyba kamienie na oczy
2
kładzie, tak się same zawierają.
Nazajutrz Błażek wybrał się z węzełkiem bielizny na
Czerwoną Górę i jeszcze odchodząc zapowiedział tatusiowi,
że w ciągu trzech lat terminowania ani razu nie będzie mu
wolno zajrzeć do domu, ani razu zejść z Czerwonej Góry.
I rozpoczęła się nauka. Stary owczarz budził Błażka ze
świtem, prześpiewałi se piękne godzinki, pośniadali, potem
zaparzył w garnuszku jakieś ziółka bardzo pachnące, a do
smaku szkaradne, i spory kubek dawał chłopcu wypić.
Strasznie toto było niedobre, ale kiedy mus, to mus, nie było
rady ani nijakich wykrętów. Potem kazał mu siąść na
kamieniu koło szałasu i dmuchać przed siebie.
- Ino nie mocno, nie mocno naraz, bo się wysilisz i dech ci
się zerwie. Lekuśko, spokojno a długo.
I Błażek dmuchał pilnie, a dziwował się, co to za
terminowanie.
Z miesiąc trwała taka robota, od rana do wieczora ino
Błażek dmuchał a dmuchał, a Walanty odrywał się chwilami
od swojego zajęcia i uważnie badał, jak mu też idzie.
Ano, po miesiącu wyniósł łopatę i widły z szopy, oparł je o
drzwi tuż przy szałasie i tak gada:
- No, próbój dąć, zali potrafisz przewrócić.
Mój Błażek dmucha raz, dmucha drugi raz, aż mu oczy łzami
zaszły, a łopata stoi mocno, a widły ani drgną.
- Źle słychać - powiada Walanty - insze ci ziółka będę
gotował.
A te drugie ziółka to jeszcze sto razy były ohydniejsze niż
pierwsze.
I znowu cały miesiąc zeszedł na dmuchaniu. Ale się już
Błażek lepiej spisał po tym czasie: jak nie zadmie z pełnych
płuc, tak widły i łopata... buch, buch na ziemię.
3
- Ano widzisz - pochwalił go owczarz - tak się trzeba
przykładać do nauki; przecie nie święci garnki lepią.
Znowu zeszło cztery tygodnie. Walanty wsparł ogromną
drabinę o sosnę; dmucha Błażek, aż mu oczy łzami zaszły,
ani rusz przewrócić drabiny.
- Źle słychać - powiada Walanty - insze ci ziółka będę
gotował.
A te trzecie ziółka to jeszcze sto razy były gorsze od drugich,
aże serce mdlało od samego zapachu; ale mus, to mus, pił
biedny chłopiec spory kubek co rano.
Za miesiąc nowa próba, ani się wcale nie natężył, jużci
drabina leżała na ziemi. Aż go Walanty pogłaskał, co taki
pilny.
Więc dopiero nastały trudniejsze próby: to stół wielki,
dębowy, to wózek naładowany sianem, to kamień ogromny
od wieków zaryty w ziemię, a Błażek ino się śmieje, dmucha
i na wszystko mu sił starczy. Ale te ziółka obmierzłe! Wolej
by się nafty napił albo smoły. Darmo, kiedy trzeba.
Minął rok, coś tam Błażek owczarzowi nie dogodził, więc go
stary trzepnął pięścią między łopatki. A mój Błażek jak się
nie odwróci, jak nie dmuchnie w stronę szałasu, tak cała
buda ze wszystkim poleciała z Czerwonej Góry trzask-prask
na sam dół. Ale się Walanty nie pogniewał, widno chciał
wypróbować mocy swego ucznia.
- Ha, kiedyś taki mądry - rzecze - to mi napędź chałupę z
powrotem na górę.
- Jakże to zrobię, kiedyście gadali, że mi nie wolno stąd się
ruszyć?
- Ten jeden raz pozwalam.
Zbiegł tedy Błażek z Czerwonej Góry, znalazł szałas nie
uszkodzony w krzakach i tak sobie lekuśko podmuchując
zasunął go na swoje miejsce.
4
- Jak na pierwszy rok, to wcale nie najgorzej - pochwalił go
Walanty. - Będą z ciebie ludzie.
Minął drugi rok i trzeci, wyterminował Błażek jak się należy i
owczarz go wyzwolił nie tylko na czeladnika, ale na
samodzielnego majstra. Pocałował chłopak w rękę starego,
podziękował serdecznie i pyta, co ma dalej robić.
- Idź na wędrówkę w obce kraje, jako przystoi porządnemu
rzemieślnikowi - powiada owczarz. - A trafi ci się zarobek w
drodze, tym lepiej, nie z próżnym trzosem do domu
powrócisz. Bywaj zdrów.
- Ostańcie z Panem Jezusem.
- Ale, ale, byłbym na śmierć zapomniał. Spotkałem wczoraj
w lesie dziedzica i pięknie mu się kłaniam, coby mi darował
drzewa na jaką taką chałupę, bom już stary i choć na zimę
do wsi wracam, zawżdy mi ku jesieni kościska marzną w
onym lichym szałasie. Tedy rzekł, co się chętnie zgadza,
mogę se wziąć, ile zechcę, ino o robotnika sam się muszę
postarać. Ja se tam cieślę zamówię, sam się też na robocie
rozumiem, wszelkie narzędzie mam, to i pobuduję się jak się
patrzy, ino mi się nie chce sosen walić toporem, kiedyś ty
jeszcze pod ręką. Nadmuchaj mi z kilkadziesiąt, a raźno.
Błażek rad, że się za naukę choć taką małą przysługą
odwdzięczy, stanął sobie na wolnym miejscu, upatrzył
najgrubsze i najwyższe drzewa, podparł sobie ino boki
rękoma i jak nie weźmie dąć... tak ci sosny padały od jego
dmuchu jak żytnie kłosy pod sierpem.
- Dosyć? - pyta Walantego. - Bo już sześćdziesiąt zwaliłem.
- Od przybytku głowa nie boli - odpowiada Walanty - doczyń
jeszcze z dziesięć. No, teraz wystarczy. Bóg ci zapłać,
bardzoś mi się przydał, dobrze się stało, żem cię
porządnego rzemiosła wyuczył. Gdzie pójdziesz najpierwej?
- Pójdę zajrzeć do tatusia i do braci; ani wiem, co się z nimi
działo przez te trzy lata.
Zszedł Błażek z Czerwonej Góry i do rodzinnej wsi prosto
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]