Domańska Antonina - Wodnik, Książki, Bajki dla Dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WODNIK
W chacie rybaka Andrzeja siedzi przy kominie babka jego,
Pawłowa: starowinka to zgrzybiała... może ma lat
dziewięćdziesiąt, może sto... sama już nie pamięta ile. Ręce
jej się trzęsą, nogi nie chcą słuchać, oczy trochę gorzej
widzą niż w onych dobrych czasach, gdy miała lat
piętnaście. I uszy niedomagają, jakieś w nich szumy, jakieś
szmery... To te lata ciężkiej pracy, niedoli, smutków, utrapień
szepcą do niej swe dzieje dawno minione.
Straszna zima na świecie, mróz parzy, a śnieg się iskrzy i
skrzypi pod nogami. Wszystko, co młode i zdrowe, prawie
cała wieś wybrała się do miasteczka do kościoła, bo to dziś
Boże Narodzenie; po chałupach zostali tylko starcy i dzieci
małe. Pawłowa grzeje się u komina, a przy jej nogach na
niziutkich ławeczkach dwoje prawnucząt najmłodszych,
Janek i Kasia - bliźniaki. Noc zapadła, rodziców jakoś nie
widać, dzieciom się przykrzy...
- Opowiedzcie, babuniu, o wilkołaku... - prosi Janek.
- Nie, nie, lepiej o Wodniku - przerywa mu Kasia.
I babunia opowiada dziwy straszne o złośliwym potworze, co
w pałacu kryształowym na dnie jeziora mieszka.
- A wyście go widzieli kiedy, babusiu, tego Wodnika?
- Widzieć, tak jak ciebie w tej chwili, to niby nie, bo się go
zawżdy okrutnie bałam, co by mnie nie porwał. Ale z daleka,
ho-ho, mało dwadzieścia razy.
- No to powiedzcie, bardzo strasznie wygląda?
- Oj, bardzo! Najlepiej się na niego wybrać na ten przykład w
zimie, bo to ze śniegu można kopczyk uzgarniać, schować
się jak za płot i podglądać. W lecie nie wiadomo, w której
stronie go szukać, w zimie łatwiej, bo choć calutkie Gopło na
kamień zmarznie, to zawżdy tu albo ówdzie okrągła dziura
zostanie wolna (już takie widno jego prawo), coby miał
1
którędy na świat wyzierać.
- A on na brzeg jeziora wyłazi, babusiu?
- Nigdy w świecie, nie wolno mu. Zresztą choćby nawet
chciał, to się boi, boby go ludzie widłami ubili. Nieraz żeśmy
się zmawiali, chłopcy i dziewczęta, robiliśmy wał ze śniegu
na skraju lasu, tuż niedaleczko brzegu, i tam, bywało, ze
dwie godziny marznąc siedzieliśmy i czatowali na onego.
- No i co, babusiu? No i co?
- Czasem daremne było nasze czekanie, mróz nas palił jak
gromnicami, a Wodnik w swoim pałacu na dnie jeziora
siedział; a znowu czasem...
- A znowu czasem, babusiu?
- Jak nie weźmie lód pękać raz za razem, trask... trask...
przysiągłby kto, że fornale z batów strzelają. Albo i gorzej,
jak nieraz huknęło na Gople, to aże echa biły przemocne.
- A wy co?
- A my siedzim jak trusie, bo każdy wie, co takie trzaskanie
znaczy.
- No to gadajcie, prędko, bo my nie wiemy.
- Znaczy, że się Wodnikowi zima uprzykrzyła, ciasno mu i
nudno, więc się przeciąga, kości sobie prostuje, a co się
plecami o lód zaprze, to w tym miejscu jakby siekierą uciął,
rysa leci od środka aż do brzegu i strzela. I wtedy
najczęściej wyłazi do swojego okienka, dźwiga się na onych
łapach szkaradnych i wytrzeszcza ślepie na świat boży.
Dokumentnie go dojrzeć to chyba nikt nie dojrzał, bo zawsze
jakieś mgły, jakieś opary koło niego się podnoszą; ale wielki
jest jak sześciu ludzi, głowę ma gęstymi kudłami porosłą,
ręce ohydne, płetwiaste, a jak wzdychnie albo chrząknie, to
ani grzmot lepiej nie zdoli.
- A co on złego robi, że powiadacie, co by go chcieli widłami
ubić?
2
- Nie wiesz co? Dusze ludzkie w niewoli trzyma, a jakże -
taka z niego potwora. Skoro ino jaki nieboraczek w jeziorze
utonie, czyli w zimie, czy w lecie, czy z dopuszczenia
boskiego, czyli z diabelskiej namowy, jeszcze do samgo dna
nie doszedł, juści go ten śleporód chwyta jak swego, duszę
mu gwałtem wydziera, do szklanego gąsioreczka szczelnie
zamyka, a samego do swojej służby zabiera i bez nijakiej
litości katuje.
- Cóż mu z tych dusz przyjdzie?
- Widzicie, taka już w onym zazdrość okrutna: sam duszy nie
ma, więc się mści, jak ino może, na biednych topielcach. Ma
ci taką przestronną tajemną izbę we swoim pałacu, tam półki
szerokie, jedna wedle drugiej, a wiecie na co? Flaszki z
duszami tam chowa. Biedne duszyczki srogie cierpią
męczarnie, bo choć rok za rokiem przemija, to im się wcale
nie liczy: która sprawiedliwa, dawno by już była w niebie,
która grzeszna, do czyśćca pragnie, co by się z grzechów
oczyściła, a tu nie i nie... siedź w niewoli do sądnego dnia.
Gdyby się kto znalazł, co by korki z flaszek powyjmował,
uleciałyby jedną minutą, gdzie się której należy. Ale taki
niełatwo się znajdzie między ludźmi albo i nigdy.
- A jakiż to musi być, babuniu? - spytała Kasia.
- Musi być wcale niewinny, co jeszcze śmiertelnego grzechu
nie popełnił, musi mieć przy sobie żywokwiat-ziele, co by go
od utonięcia i wszelkiej inszej śmierci bronił, a po trzecie,
musi z kochania wielkiego na ratunek utopionemu pod wodę
z uciechą i odwagą iść. Jak się taki znajdzie, co te trzy
prawa będzie miał w sobie, to nie tylko że wszystkie dusze z
niewoli wypuści, sam zdrów i wesół na świat powróci
(jednego topielca wolno mu ożywić i ze sobą zabrać), ale, co
najważniejsza, to to, że Wodnik od tej chwili nie śmie się
tknąć duszy chrześcijańskiej. Takem się nasłuchała o tym
wszystkim od mego dziadusia nieboszczyka, ale choć mi to
powtarzał i rozpowiadał dużo razy, zawżdy mówił na końcu:
“Od stworzenia świata jeszcze się taki nie narodził, co by
mógł one biedaczki z niewoli wypuścić”. Ano, pora spać,
Kasiuniu, i tobie, Jasiu, oczka się kleją, zmówcie pacierz i
lulu.
3
- Dobranoc, babusiu... ale on tu do nas w nocy nie
przyjdzie?
- A niechże Bóg broni i zachowa! Toć to dziś Boże
Narodzenie, pod wodą się kryje potwora.
Dzieci pokładły się do łóżeczek i chwilkę jeszcze rozmawiały
o czymś ze sobą.
- Ino nie wygadaj się... - szepnął Janek.
- Ani mru-mru... - odszepnęła Kasia. Przewróciła się na
prawy boczek, przeżegnała się, by strachy odpędzić, i
usnęła smacznie.
Niebawem powrócili z miasta rodzice i starsze dzieci;
Andrzej przyniósł babuni różaniec biały, kościany, a
bliźniętom serca z piernika, pogadano jeszcze o tym i o
owym z pół godziny, przysypano żar grubo popiołem, żeby
nie wygasł do jutra, Andrzejowa zdmuchnęła lampę, Andrzej
obszedł wszystkie kąty w domu i w stajniach, czy się gdzie,
broń Boże, złodziej nie zakradł albo iskra nie padła,
pozamykał bramę i furtkę i gdy już wszyscy dawno chrapali,
dopiero on się ostatni położył.
Nazajutrz rano mróz się gdzieś podział, ino tyle, że nie
tajało, więc tym bardziej trzeba było iść do kościoła uczcić
św. Szczepana, pierwszego męczennika. I znowu babusia
została sama w chałupie z Jankiem i Kasią. Ale dziś już
dzieci nie garnęły się do komina, nie prosiły o bajki, co
innego im było w głowie.
- Babusiu - rzekł Janek - takie dobre powietrze, ani wiatru
nie ma! Weźmiemy saneczki, będziemy się wozić z Kasią,
pozwolicie?
- Idźcie, idźcie, bawcie się, ino niedaleko od domu.
Pobiegli do szopy, wyciągnęli malutkie sanki, co im tatuś do
zabawy sporządził i pognali po śniegu prosto na jezioro.
- Wiesz, co najpierw trzeba zrobić? - rzekł Janek. - Musimy
4
tuż przy brzegu jechać dokoła póty, aż dojrzymy Wodnikowe
okienko. Wtedy schowamy się za krzaki albo, tak jak
babusia gadali usypiemy górkę ze śniegu i będziemy
przypatrywać się, czy nie wypłynie pod wierzch.
- Ej, Janku, Janku... ja się strasznie boję.
- Cichoże bądź! Każdy się boi, a przecieby go rad widzieć.
No, to siadaj prędzej, powiozę cię, a jak się zmęczę, to znów
ty mnie.
Samym brzegiem jadą, a wciąż upatrują na wszystkie
strony.
- Jest! - zawołała Kasia.
- Gdzie?
- Nie widzisz? Cały lód na jeziorze biały, śniegiem
przysypany, a tam ku środkowi na lewo czerni się dziura
okrągluśka i para z niej idzie, jakby woda ciepła była.
- A prawda... wyłaź z sanek... chodźmy zobaczyć.
- Za nic w świecie! A nuż na nas wyskoczy... nawet nie
stójmy tutaj, ino w krzaki uciekajmy.
- Ja pójdę kilka kroków, przecie mi nic nie zrobi. Choćby i
wylazł, a chciał mnie gonić, to mu ucieknę: co moje nogi, to
nie jego stare kościska.
- Jasieńku, nie idź!
- Właśnie że pójdę! Zostań tu sama, kiedyś tchórz.
I pobiegł. A Kasia krok za krokiem, powolutku za nim; nie
chciała porzucić braciszka, a bała się Wodnika.
- O rety... patrzaj no, Kasiu, co za ryba trzepocze się na
lodzie! Wyskoczyła z wody i nie może na powrót trafić... ale
też to szczupaczysko! Złapię go i matusi zawieziemy;
będziemy mieli obiad jutro jak jacy królowie!
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]