Dolega - Mostowicz Tadeusz - Kariera Nikodema Dyzmy, Książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
TADEUSZ DOŁĘGA MOSTOWICZ
KARIERA NIKODEMA
DYZMY
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
Rozdział pierwszy
Właściciel restauracji dał znak taperowi i tango urwało się w połowie taktu. Tańcząca para
zatrzymała się w środku ringu.
- No i co, panie dyrektorze? - zapytała szczupła blondynka, wyzwalając się z ramion
partnera i podchodząc do stolika, na którym pół-siedział gruby człowiek o spoconej twarzy.
Właściciel wzruszył ramionami.
- Nie nada się? - lekko rzuciła blondynka.
- Pewno, że nie. Drygu nijakiego nie ma ani szyku. Żeby choć jaki przystojny był...
Zbliżył się tancerz.
Blondynka przyjrzała się uważnie jego mocno znoszonemu ubraniu, rzednącym włosom,
koloru włoskiego orzecha, z lekka kędzierzawym i rozdzielonym na środku głowy, wąskim
ustom i silnie rozwiniętej szczęce dolnej.
- A pan już gdzie tańczył?
- Nie. To jest, tańczyłem, ale prywatnie. Nawet mówili, że dobrze...
- Ale gdzie? - obojętnie zapytał właściciel restauracji. Kandydat na fordansera obrzucił
smutnym wzrokiem pustą salę.
- W swoich stronach, w Łyskowie. Grubas roześmiał się.
- Warszawa, panie drogi, nie żaden Łysków. Tu trzeba elegancko, panie drogi, z szykiem,
z fasonem. Szczerze panu powiem: nie nadajesz się pan. Lepiej poszukaj pan sobie innej
roboty.
Zawrócił się na pięcie i poszedł do bufetu. Blondynka pobiegła do garderoby. Taper
zamykał fortepian.
Kandydat na fordansera leniwie przerzucił przez ramię płaszcz, wcisnął na czoło kapelusz i
ruszył do drzwi. Minął go pikolo z tacą tartinek, w nozdrza uderzył smakowity, esencjonalny
zapach kuchni.
Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewiele. Ruszył
wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki
i wyłowił niklową monetę.
Ostatni - pomyślał.
Zbliżył się do budki z papierosami.
- Dwa grandpriksy.
Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek, wsparty
na kiju, rzucił nań spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w ręku
raz po raz wyglądała tramwaju.
Obok niego, niecierpliwie się kręcąc, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie
była to książka, lecz taka teczka, oprawna w szare płótno; gdy chłopak stanął profilem, widać
było plik listów, jakie zawierała, i brzeżek kilkudziesięciu kartek, na których kwitują odbiorcy
korespondencji.
3
Przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę nosił sam będąc gońcem u
rejenta Windera, jeszcze przed wojną, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie.
Tylko rejent zawsze używał kopert niebieskich, a te były białe.
Nadjechała „dziewiątka” i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, zawadził
jednak przy tym teczką o poręcz i listy się rozsypały.
Ma szczeniak szczęście, że dziś sucho - pomyślał kandydat na fordansera, przyglądając się
chłopcu, który zbierał listy. Tramwaj ruszył i jeden ześliznął się po stopniu, i spadł na jezdnię.
Kandydat na fordansera podniósł białą kopertę i począł nią machać za odjeżdżającym
tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie
zauważył.
Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:
JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu. Al. Ujazdowskie 7.
Wewnątrz (koperta była nie zaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez
pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po
polsku:
Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt prosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie,
który wydaje dn. 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku
uczczeniu przyjazdu J. E. Kanclerza Republiki Austriackiej.
U dołu drobnymi literkami dodano:
Strój balowy - ordery.
Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.
Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa?... Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak
zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania,
pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i
oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.
- Pech.
Wzruszył ramionami i trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół
godziny, nim dotarł na ulicę Łucka. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na
czwarte piętro i nacisnął klamkę.
Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej
cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiety:
- Niech no pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi. Burknął coś pod
nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.
- No i co - odezwała się kobieta - znowu pan miejsca nie znalazł?
- Znowu...
- Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o
chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.
Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod
Słońcem” na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na
mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła
kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść
do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś...
Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, gdyż zapytała:
- Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj
coś dla pana znajdą.
- Przecie mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.
- Poumierali?
- Poumierali.
Walentowa skończyła obieranie kartofli i stawiając sagan na ogniu zaczęła:
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • monissiaaaa.htw.pl