Domańska Antonina - Głupi Maciuś i królewna, Książki, Bajki dla Dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GŁUPI MACIUŚ I KRÓLEWNA
Był sobie raz gospodarz uczciwy, kowal z rzemiosła, który
miał trzech synów: Jaśka, Staszka i Maciusia. Jako się to
często przy trojgu dzieciach trafia, dwóch synów było
rozumnych, a trzeci głupi. Ojciec ich wszystkich zarówno
kochał, ale Maciusia to nawet popieścić i pogłaskać lubił,
niby że mu żal było biedactwa.
Ku starości się już kowalowi życie pochylało, ręce z każdym
dniem słabły, młot co dzień zdawał się cięższy, a ludzie
widząc, że robota Bartłomiejowi nieraźno idzie, woleli
chodzić do drugiej wsi, do młodego kowala, bo ten
śpiewająco prędzej trzy konie podkuł, zaczym Bartłomiej
jednego. Tedy smucił się stary, że mu bieda zagląda do
chałupy, jeszcze mu i żona nie wiadomo na jaką chorość w
dwóch dniach pomarła, więc zgryzota za zgryzotą,
utrapienia ciężkie powaliły biednego kowala, zaniemógł
śmiertelnie. Jasiek i Staszek wynajęli się do żniwa, żeby
tatusiowi choć butelczynę wina kupić na pokrzepienie, a
sobie chleba i kaszy jakiej; Maciuś zaś pozostał w domu,
przysunął se ławkę do tatusiowego łóżka, siadł przy nim i
płakał gorzkimi łzami, bo strasznie tatusia kochał. Bartłomiej
postękiwał, kaszlał, gorączka go męczyła, wreszcie usnął.
Budzi się za jaką godzinę i tak rzecze do Maciusia:
- Jakoś mi lżej trochę i głowa nie boli, to się zwlokę i
przysposobię wam podarunki na pamiątkę.
- Ady się nie ruszajcie, tatusiu, jeszcze wam się pogorszy,
niech Pan Bóg broni wstawać.
- Wstanę, synku, bo mi się wyraźnie śniło, żebym tak zrobił.
Rozpal mocny ogień, przysposób kowadło, spróbujemy.
Usłuchał Maciuś, bo się nie śmiał tatusiowi sprzeciwiać, a
Bartłomiej, choć ledwie się w nim dusza plątała, stanął przy
kowadle, wziął młot, żelazo do białości rozpalił i kuje. Ukuł
foremną siekierkę jedną, ukuł drugą, aż tu zesłabł nagle tak,
że omal na ziemię nie upadł, ino go Maciuś obłapił i do łóżka
powolutku zaprowadził.
1
- O, moje dziecko, biedne, kochane, toć ja już tobie nic nie
podaruję, nijakiej siły nie mam.
- Co mi ta o siekierkę, tatusiu, byleście ino pozdrowieli.
- Oj, nie pozdrowieję, synku, ani zachodu słonka nie
doczekam. Już mi ostatnia godzina bije. Jak starsze
chłopaki wrócą z roboty, już mnie nie zastaną żywego. Więc
przynajmniej ciebie pobłogosławię.
Ukląkł Maciuś przed ojcem, a ten go Panu Jezusowi i
wszystkim świętym polecił, przeżegnał krzyżem na czole,
pocałował i tak sobie lekuśko zasnął na wieczne spanie, że
ani Maciuś nie wiedział kiedy.
Pod wieczór przychodzi Staszek i Jasiek, niosą wino
tatusiowi, a onego już nie ma na świecie. Popłakali się obaj
jak bobry, ale że okrutnie byli spracowani i głodni, więc zjedli
chleba, Maciusiowi też ułamali krzynę, a potem poszli
wszyscy spać.
Na drugi dzień rano wstali raźno, zajęli się pogrzebem,
sprawili wszystko, jak mogli ino najlepiej. Cała wieś wyległa
Bartłomiejowi ostatni raz posłużyć, bo go wszyscy ludzie
szanowali.
Ano wracają chłopcy do domu.
- Co teraz będziemy robić? - gada Jasiek.
- Idźmy w świat, bo tu se nijakiej rady nie damy - gada
Staszek.
- Ale co poczniemy z Maciusiem? Taki niedołęga to ino kula
u nogi.
- O mnie się ta nie turbujcie - powiada Maciuś. - Choć mi
tatuś nie zdołali siekierki ukuć, ale mnie pobłogosławili, to mi
się życie będzie wiodło jak po maśle.
- Jakiej siekierki?
2
- A prawda, zabaczyłem.
Maciuś powtórzył braciom słowa tatusia i oddał upominki.
- Co nam ta po tym - rzekli - ale że to ostatnia pamiątka, to
zabierzemy z sobą i pójdziemy, gdzie oczy poniosą.
Doprawili siekierki na stare toporzyska, próbują: ostre,
poręczne, w co ino uderzyć, za jednym razem przetnie, aże
się zdziwili, bo jeszcze jak żyją, takich doskonałych siekierek
nie widzieli.
- Ano, to idźmy szukać roboty - gada Jasiek. - A ty, Maciek,
gdzie się obrócisz?
- Ja też pójdę za służbą, ino se ciupagę wyrzezam z
bukowego klocka.
- Słusznie, słusznie - zaśmiali się bracia - jaki robotnik, taka i
siekierka. Bywaj zdrów!
Poszli, a Maciusia samego w pustej chałupie zostawili.
Jasiek przystał do cieślów, co w trzeciej wsi dworskie
stodoły i czworaki stawiali, a Staszek zabrał się z flisakami
Wisłą, aż do morza.
Siedzi Maciuś na ławie przy oknie i dłubie a dłubie kozikiem
w onym klocku bukowym, aże gorąco na niego bije.
Wreszcie mu się jeść zachciało: patrzy na półkę, nie ma nic,
zagląda do szafy, skórka z chleba zeschnięta jak kość, a we
flaszce wino, co chłopcy przedwczoraj tatusiowi przynieśli.
Nalał do garnuszka, chleb rozmoczył, zjadł, popił, skrzepił
się nieco i dalej do swojej ciupagi. Wyrobił jakieś koślawe
brzydactwo na podobieństwo siekiery i strasznie rad, że mu
się tak pięknie udało, wybrał się tak samo jak starsi bracia
na wędrówkę. Węzełek mizerny z biedną przyodziewą na
plecy - i cała parada.
Raz się ino poza siebie obejrzał...
- Niech se ta chałupa stoi i czeka, nie ma strachu, żeby się
kto na nią złakomił, bo stara i do krzty spróchniała, ino
patrzeć, jak się zawali.
3
Po drodze wstąpił Maciuś na cmentarz pomodlić się za
tatusiową duszę, pocałował ziemię święconą i ruszył
niewiele myśląc prosto przed siebie.
Idzie, idzie, rozgląda się na wszystkie strony...
- Ach, żeby to spotkać kogo mądrego a popytać się, dy ja
wiem, żem głupi, sam sobie nijakiej rady nie dam. Oho...
figura przy drodze... siądę se i odpocznę, może mi się co
dobrego przydarzy, dy mnie tatuś przede śmiercią
pobłogosławili.
Usiadł na kamiennym stopniu, patrzy, torba z białego sukna
leży w trawie.
- Cie wy. Ktoś zgubił albo porzucił za niepotrzebne, może się
dla mnie przyda.
Rozwiązał sznurki, zagląda do środka: bochenek razowego
chleba, kiełbasy kawał spory i sera gomółka.
- No... widzicie, ludzie, takie jadło pańskie porzucać na
rozstajnej drodze to chyba grzech. Poczekam nie krótko, nie
długo, może nadejdzie ten, co jego torba, to mu oddam, a
nie to dziękując Panu Jezusowi wezmę sobie na drogę.
Jakoś nikt się nie zgłaszał, Maciuś coraz był głodniejszy,
chleb świeży pachniał niczym piernik, a kiełbasa jeszcze
lepiej.
- E... co bym ta medytował dłużej - mruknął Maciuś. -
Dobrze onemu tak. Niech nie zostawia torby.
Wyjął z kieszeni kozik, ukroił chleba tęgą piętkę, kiełbasy ze
ćwierć łokcia, pojadł se do sytości, wyciągnął się jak długi
pod jesionem, co rósł obok figury i chrapnął, aż wróble ze
strachu furknęły z jesionu na brzozę po tamtej stronie drogi.
Budzi się Maciuś, słońce opada ku ziemi, dobrze będzie
chłodkiem wieczornym wędrować.
Łąka nie łąka, rzeczka nie rzeczka, prosto jak strzelił idzie,
4
aż do wielkiego lasu zaszedł. Między drzewami ścieżka
wydeptana...
“Chodzili tędy ludzie, pójdę i ja” - myśli Maciuś i dalej w imię
Boże. Aż tu coś jęczy, wzdycha w gęstwinie. Inny by się
zląkł i uciekał, ażby się za nim kurzyło. Maciuś, że był
chłopak głupi, nie znał się na takich rzeczach. Przedziera się
przez jałowce, przez tarninę, onym stękaniem się kieruje i
szuka, co by to takiego było. Patrzy, sosna aż pod niebo, a
do niej przywiązany za ręce i za nogi, stary człowiek jakiś
stoi.
- Zlituj się, parobeczku, porozcinaj sznury, bo mi się już do
krwi powrzynały, uwolnij mnie na miłość Boską!
- W te pędy rozetnę, bo mi was serdecznie żal, gospodarzu.
Maciuś do kieszeni... o matko... a gdzie kozik? Zgubił go czy
pod figurą zostawił?
- O moiściewy - powiada niemal z płaczem - zgubiłem
kozik... węzły takie śtuczne, rozwiązać nie dam rady, zębami
nie rozgryzę ani tą siekierką drewnianą nie rozetnę.
- Rozetniesz, synku, ino mi z kieszeni osełkę wyjmij i parę
razy przeciągnij.
Maciuś wyjął czym prędzej, szastu prastu siekierkę, w
prawo, w lewo... coś dziwnego się dzieje... drzewo coraz
twardsze, ostrze na włos cieniutkie, niczym brzytwa. “Chyba
kto odmienił moją ciupagę” - myśli Maciuś. Skoczył do
sosny, sznury porozcinał i uwolnił staruszka.
- Oj, Bóg ci zapłać, parobeczku dobry - rzecze tenże. - Już
trzeci dzień tak stoję i ratunku wołam. Niejedni przechodzili,
słyszeli, ale nikt się nade mną nie użalił, ino ty, Maciusiu.
- To wy mnie znacie, dziadku? - dziwi się chłopak.
- Nie znam cię, ino mam taki dar od Pana Jezusa, co z
twarzy każdego człowieka jego imię wyczytam. A nie masz
tam chleba w torbie, bom głodny strasznie; tyle dni nie
jadłem.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]